Rozmawiamy z HENRYKĄ MAŁYSIAK, z domu LEŻUCH, rodowitą sosnowiczanką, więźniarką ocalałą z Oświęcimia.
W tym miesiącu, 27 stycznia, obchodzimy 77. rocznicę wyzwolenia obozu w Oświęcimiu. Jak to się stało, że trafiła Pani do obozu?
Z łapanki. 19 stycznia 1943 r. zatrzymali mnie w Olkuszu. Po prostu znalazłam się w złym miejscu o złej godzinie. Blisko granicy. Miałam wtedy 17 lat. Uznali, że… jestem więźniem politycznym.
Wbrew wszystkiemu, udało się Pani przetrwać…
Nie rozumiałam tego, co sie stało i co będzie dalej. Młodość też dodawała sił i wiary, że uda mi się przeżyć. Byłam twarda. Chyba nie zdawałam sobie sprawy z tego, na czym życie polega. I tak mijał każdy kolejny dzień. W obozach, bo nie był to tylko Oświęcim, trzymali mnie w sumie dwa i pół roku. W Oświęcimiu byłam dwa lata, następnie pół roku trochę w Ravensbrück i trochę w Sachsenhausen. Rodzice przed długi czas nic nie wiedzieli, co się ze mną stało i gdzie jestem. Po prostu mnie przyprowadzili. Zniknęłam. Rozebrali nas wszystkie do naga, ogolili włosy i przyprowadzili na blok. Jak nas przywieźli, to kazali pacierz mówić. Uważali, że jeśli ktoś nie znał modlitwy, to nie Polak. Los innych, zwłaszcza Żydów, był przesądzony. A potem czekała już na nas tylko ciężka praca fizyczna przy kopaniu rowów dla wojska lub przy rozbieraniu domów. Do ręki dostałam kilof i trzeba było robić, choć nigdy wcześniej nie miałam kilofa w ręce. Przy tej pracy przynajmniej ciepło było, zwłaszcza w zimie, kiedy baliśmy się, że zamarzniemy. Codziennie była tylko ciężka praca, bez odpoczynku, a czasem i noc bez snu, gdy kazali stać godzinami podczas apelu i przeprowadzali selekcję. Moja koleżanka ze Środuli, dziewczynka z dobrego domu, przetrwała tylko dwa tygodnie. Każdego dnia dostawałyśmy taką małą pajdeczkę chleba na cały dzień. Obiadu żadnego. Odzież była cała zarobaczona. Bród był taki, że tego się nie da opisać. A to były nasze jedyne rzeczy, w których pracowałyśmy i spałyśmy. Jak ktoś umarł, to ściągałyśmy ubrania i buty. Na dodatek wszędzie wszy. Od metra. Rano podczas apelu każdy pokazywał dłonie. Jak miał świerzb, to od razu palili. Komin i już. Jak weszliśmy, zobaczyliśmy napis „Arbeit macht freich”, czyli „Praca czyni wolnym”. Taka ironia. Śmiech przez łzy. Wtedy nie znałam niemieckiego. Dopiero potem poznałam znaczenie tych słów.
Warunki były straszne. Było tak ciasno, że jak spałyśmy w nocy, to wszystkie w jednej pozycji, na tym samym boku. Gdy chciałam wstać, to szturchałam koleżankę, która musiała się „wypleść”, usiąść i zmienić pozycję. Nocami umierało najwięcej ludzi. I grasowały szczury. To był codzienny widok, że szczury jedzą zmarłych.
Czy Oświęcim różnił się od obozów na terenie Niemiec?
Było podobnie. Pamiętam jednak, że w Oświęcimiu było… głośno. W porównaniu do obozów w Niemczech. Bo krematorium pracowało dzień i noc. Mój blok był na froncie, od drogi, którą przechodzili ludzie z transportów. Nigdy nie zapomnę, jak któregoś dnia, dzieci wysiadły z pociągu, takie małe. Niosły laleczki w rękach. Od razu, prawie wszystkie zostały skazane na śmierć. Już więcej ich nie widziałam. Wszędzie byli ludzie i ludziska. Tak samo jest i dzisiaj. Ja miałam niemieckiego nadzorcę. To był bardzo dobry człowiek i nie boję się tego powiedzieć głośno. „Jestem w porządku, ale macie pracować, zwłaszcza jak inni będą patrzeć”, mówił. Jego słowa tłumaczyła nam koleżanka, która znała niemiecki. Myślę, że on nam współczuł, że los nas tak doświadczył. Tak po ludzku. Że nas uwięzili i skazali na niewolniczą pracę. Inne komanda nie miały takiego szczęścia. Nadzorca, który miał komando nr 11, tak maltretował ludzi, tak się nad nimi znęcał, że ciężko im było doczekać kolejnego dnia i przeżyć. I był to Polak. Młody. 19 lat.
Czy ojciec wiedział, że Panią wywieźli do Oświęcimia?
Nie wiedział. Jak mnie wzięli z łapanki, to jechałam przez Środulę. Kiedy zobaczyłam mój dom, to serce mi zamarło. Z obozu pisałam grypsy i w ten sposób tata dowiedział się, gdzie jestem. Przyjechał do mnie, z moją przyszywaną mamą. Wtedy nasz nadzorca, kazał mi wiadro wziąć, wyjść na zewnątrz, rzekomo coś umyć, bym tylko mogła się z nimi zobaczyć.
Mogli na mnie spojrzeć przez druty, a ja na nich. Jak byłam w Niemczech, rzuciłam taki gryps z wiadomością, że żyję i gdzie jestem, za mur obozu. I proszę sobie wyobrazić, że ktoś w Niemczech przesłał tę wiadomość do mojego ojca, do Sosnowca, na Targową, gdzie mieszkaliśmy.
Był strach, że nie uda się dotrwać do końca wojny?
W Ravensbrück było niebezpieczne. Tam baliśmy się każdego dnia. Bo więźniom pobierali szpik i wiedzieliśmy o medycznych eksperymentach. Mnie to ominęło. Miałam „tylko” pracować.
Kto uwolnił więźniów?
Myślę, że to byli Amerykanie. Oswobodzili nas w Niemczech, w Sachsenhausen. Przyszli i powiedzieli: „Jesteście wolni. Możecie iść, gdzie chcecie”. Był 9 maja 1945 r. Pamiętam, że za nim się pojawili, ubrałyśmy niemieckie mundury, bo nasze ubrania były zniszczone. I Amerykanie chcieli nas aresztować. Doszło nawet do szarpaniny. Dopiero, jak pokazałyśmy numery na rękach, to odpuścili. Zabrali nas do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i dali kawałek chleba. Bardzo mądrze. Bo gdyby dali nam odrobinę więcej jedzenia, to już byśmy tego nie przeżyły.
Została Pani w Niemczech?
Amerykanie proponowali, bym wyjechała, do nich, do Ameryki lub do Szwecji. Ale nie chciałam. Zdecydowałam się na to, by jeszcze rok zostać w Niemczech, w Lubece. Zapisałam się na różne kursy handlowe. Przyznam, że było wspaniale. Cudowne życie. Uczyli nas profesorowie przedwojenni, nauczyciele z Polski, a zajmował się nami Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Postanowiłam jednak wrócić do ojca, do rodziny i Sosnowca, choć dostałam „przepustkę” do Ameryki. Statkiem przypłynęłam do Szczecina, a potem pociągiem przyjechałam do Sosnowca. Pamiętam, że stałam na balkonie i zobaczyłam, jak tata wraca z nocki, z kopalni. Jak mnie zobaczył już w domu, co to było za szczęście! Co myśmy się napłakali z radości. Pierwszy raz w życiu widziałam, jak ojciec płakał.
Ciężko było się odnaleźć w Polsce?
Jak przyjechałam, od razu postanowiłam poszukać pracy. Poszłam na kopalnię Sosnowiec zapytać o pracę, w biurze. I wtedy przeklnęłam takiego jednego personalnego. Przychodzę do niego, w dobrej wierze, a on się pyta, gdzie ja byłam tak długo. Odpowiadam, że w Niemczech. Co tak długo? – dopytuje. Bo tam kursy robiłam – odpowiadam. A on na to: chyba pani czekała na pierwszą bombę atomową. I mnie nie przyjął. Poszłam pracować do biura. A potem wyszłam za mąż i urodziłam dzieci. Pracowałam w handlu i jakoś tak przeleciało.
Była Pani później w Oświęcimiu?
Tak. Pojechałam, pokazywałam rodzinie, gdzie żyłam, gdzie spałam. Moje dzieci jednak nie pojechały, nie chciały.
Jaka jest recepta na taką życiową energię i optymizm?
Nie dowierzam, że udało mi się to przetrwać. Zawsze byłam bardzo żywotna. A tak pół żartem, pół serio, palę jak smok. Zwłaszcza kiedy się zdenerwuję.
Rozmawiała: Sylwia Turzańska