Znamy już zwycięzców czwartej edycji konkursu literackiego „Wyjdź z ukrycia” organizowanego przez Miejską Bibliotekę Publiczną w Sosnowcu.
– Padł rekord uczestnictwa – w tym roku otrzymaliśmy prawie 40 prac. Poziom literacki opowiadań oraz poziom artystyczny poezji zaskoczył jurorów, podobnie było w kwestii doboru tematów – podsumowują organizatorzy. Rozszerzenie konkursu na całe województwo śląskie również okazało się owocne. Do konkursu trafiły bowiem prace nie tylko z miast Zagłębia czy Katowic, ale także z Częstochowy, Tychów i Jastrzębia Zdroju. Obrady jury były burzliwe, jednak udało się ustalić ostateczne wyniki. W kategorii proza I miejsce zajęła Edyta Poznańska za opowiadanie „Wieczne odpoczywanie”. Drugie miejsce przypadło Dorianowi Kočmaroš za „Ostatni trik Michael’a O’Leary”. Jurorzy nie przyznali trzeciego miejsca, ale dwa wyróżnienia. Otrzymały je – Patrycja Paliczka za „Śmierciobus” i Magdalena Gardias za opowiadanie „Kamienna żaba”. W kategorii poezja jury postanowiło wyróżnić dwie autorki – Ewę Mleko za wiersz „Zatrzymać się by iść” i Dominikę Świaczny za wiersz „Pomimo”. Pierwsze miejsce zajął Jan Radzięta za wiersz „Rozważania ante mortem”. Wszystkim uczestnikom konkursu serdecznie gratulujemy!
Konkurs patronatem medialnym objęły Redakcje Kuriera Miejskiego i Dziennika Zachodniego.
Poniżej publikujemy teksty, które zajęły pierwsze miejsca w kategoriach proza i poezja:
„Wieczne odpoczywanie” – Edyta Poznańska
„Koniec śniegu” — wiadomość na ekranie, choć za oknem sypało.
Biały bałwan z śmiesznie przekrzywionym nosem i porwanym szalikiem w szarobure linie stoi wpatrzony w opustoszałą przestrzeń. Toczy martwym wzrokiem po zimnym kożuchu. Biel wypełnia zatłoczony od dwuśladów parking, wdrapując się leniwie po samotnych ławkach przy osiedlowym placu zabaw.
Dawno wygasłe iskry spojrzeń przeskakują między nami, gdy śnieg przysypuje ziejące pustką czarne węgle: niby-oczy o powiększonych źrenicach.
Odwracam wzrok, a dźwięk w słuchawkach uderza raz po raz.
— Tak? — pytam bez sensu.
Po drugiej stronie panuje cisza. Pomiędzy nami wybrzmiewa tylko jednostajny sygnał na linii, jak gdyby gdzieś w eterze zatrzymano akcję serca.
Oddzwaniam.
— Halo, wnusiu? — Słyszę głos babci. — Mam do ciebie sprawę! Słuchaj no… — zaczyna, ale myślami jestem już gdzie indziej.
Wchodzę po widmowych schodach, ciągnących się aż do chmur. Gdy zbliżam się do szczytu, dostrzegam wąskie lustro. Do jego ramy ktoś przykleił stare zdjęcia.
Naraz puchate obłoki zmieniają się w czerwoną plątaninę gadzich ciał, a z nieba, kropla za kroplą, spływa deszcz siarki.
Wzdrygam się. Mój wewnętrzny głos rozszczepia się, tworząc nieznośny gwar zwielokrotnionych ech — głowa zaraz mi eksploduje. Nie mam siły na więcej.
— Babciu — przerywam, chwytając się za nasadę nosa — muszę kończyć. Za moment idę na wydział — kłamię. Mruczę krótkie „na razie” i rozłączam się z poczuciem winy.
Wysuwam słuchawki z obolałych uszu, a kabel zaplątuje się w kosmyk nierówno przyciętych włosów. Słabym szarpnięciem wyswobadzam go z czarnego łącznika.
Telefon uderza głucho o podłogę, obijając się o ceramiczne kubki. Większość jest
w ukochane koty, zabawnie podrzucające włóczkę albo wylegujące się na miękkim kocyku.
Reszta… reszta chyba nic nie znaczy.
Na lewo potoczył się czarny, w wiecznie czerwone róże, rozlewając na swojej drodze krople wczorajszej herbaty o podłym, owocowym smaku. Tuż za rogiem ciemnego łóżka stoi kolejny, z niedopitą z rana kawą.
Schylam się leniwie i krzywię usta w grymasie: na szkiełku smartfona widnieje świeża rysa, bliźniaczo podobna do tych, które mam na rękach.
Siadam przy biurku. Na ekranie laptopa wciąż migoczą do mnie miliony pikseli, układające się w wiadomość o wynikach egzaminu. Loguję się do systemu. Odszukuję tabelę wyników: tego też nie zdałem.
Przyglądam się w zobojętnieniu szafce nocnej. To w niej chowam leki — niepozorne, białe okręgi o wielkiej mocy.
Ruszam się z krzesła, stąpając ciężko po panelach. Coraz częściej odczuwam zmęczenie, nawet chwilę po przebudzeniu.
Co zjadłem na śniadanie? Może jajecznicę albo płatki śniadaniowe o przerażających uśmieszkach? Nieistotne. Ostatnio niewiele mnie obchodzi.
Mijam szafkę; jeszcze przed momentem walczyłem ze sobą, by zażyć dzisiejszą dawkę. Przegrałem. Mimo to podchodzę do kalendarza, z którego popatrują na mnie daty przekreślone czerwonym flamastrem. W tym miesiącu znajduję ich zaledwie siedem.
Wzdycham i odchodzę do łazienki.
Mikroskopijnie mała przestrzeń potęguje hałas w mojej głowie. Biorę szybki prysznic, starając się nie patrzeć. Zapach szamponu drażni mnie w nos — męski skończył się wczoraj.
Owijam się ciasno ręcznikiem; wychodzę. Czarna tkanina podrażnia skórę przy klatce piersiowej, gdy ze złością szoruję wilgotną powierzchnię. Jej gładka struktura przypomina mi całun.
Przegrzebuję półki, starając się znaleźć coś w ciemnej gmatwaninie ubrań. Ostatecznie wyjmuję z niej moją ulubioną koszulę z lumpeksu. Na ciemnym tle widnieje logo zespołu The Cure i nadruk z płyty Disintegration.
Chwytam w dłonie pilot do wieży — prezent od taty, który dziadkowie kupili mu na szesnaste urodziny. Prawy głośnik słabo działa.
Puszczam „In Der Palästra” projektu Sopor Aeternus & The Ensemble of Shadows. Wsłuchuję się w przejmujący głos, odnajdując w nim znajomy ból.
Staję nagi obok dawno niemytego lustra. Nadal znajduję na nim ślady po naklejkach
i taśmie dwustronnej. Wspomnienie chmur i ramy pełnej zdjęć powraca.
Wyrzuciłem je ponad rok temu, choć matka błagała, żebym zostawił. Wiem, że
w pochowanych na strychu kartonach i tak leżą mroczne pamiątki mojej egzystencji. Nie zaglądam do nich, za bardzo by bolało.
Zerkam w lustro — cień wydobywający się z barwionego szkła rzuca mi smutne, zawiedzione spojrzenie. Badam jego nierówne, wygolone po bokach włosy; przy skalpie pojawiają się brązowe odrosty, niszcząc efekt granatowej czerni. Twarz, niemal całkowicie pozbawiona przebarwień i wykwitów skórnych, traci na urodzie bez obowiązkowego zarostu, którego nigdy nie będzie mieć.
Omijam wzrokiem zarazem nagą prawdę, jak i najokrutniejsze z kłamstw.
Sopor Aeternus kolejny raz wyraża swój wewnętrzy sprzeciw, gdy ze składanki wydobywają się pierwsze akordy „A Strange Thing to Say”.
Po policzku spływa mi łza. Podążam do niej drżącymi palcami. Postać w lustrze bezbłędnie mnie naśladuje.
Moja najdroższa przyjaciółka i najgorszy wróg.
Biorę w dłonie binder i zakładam resztę.
— Haniu! — Przez drzwi wdziera się wołanie matki.
Czuję, że umieram.
_______________________________________________________________________
Rozważania ante mortem – Jan Radzięta
Czymże jest życie to piekielne
W którym to nic powstaje ze wszystkiego
A wszystko obraca się wniwecz?
W którym to ekstaza sprowadza się do udręki
A po prawdzie wszystko sprowadza się do jednego.
Prekursorzy ustępują miejsca swoim następcom
Śmiech ustępuje lękowi
I wszystko przestaje mieć znaczenie.
Ziemski padół do tej pory wiele widział świec
Niewiele z nich grzeszy jednak
Jasny światłem
Przypominającym promienie zachodzącego słońca
W oparach lepszych dni.
Całun horyzontu kończy się powoli;
Powoli i sukcesywnie
Pod ciężarem mordęgi egzystencji,
Która sama w sobie nieuleczalną jest trucizną.
Cierpkość otacza każdy akt z
Osobna
Niebo barwi się na czerwono
Odkupienie nie nadchodzi
I tak na końcu wszechistnienie oddala się
W noc.
Źródło i fot. Miejska Biblioteka Publiczna w Sosnowcu.