Wszelkie katastrofy, także górnicze, budzą z jednej strony grozę i refleksję na temat mocy sił natury, z drugiej chęć poznania przyczyn ich wystąpienia. Brak racjonalnego wyjaśnienia tych drugich rozbudza wyobraźnię i często prowadzi do powstania niewiarygodnych historii. Z taką sytuacją mieliśmy do czynienia w przypadku katastrofy w kopalni „Ludmiła” w Dębowej Górze, obecnie dzielnicy Sosnowca.
TROPIĄC FAKTY
Odkłamywanie historii katastrofy w kopalni „Ludmiła” należałoby zacząć od przypomnienia tego, co do tej pory mogliśmy o niej przeczytać i co, niestety, było przyjmowane za prawdę. Powszechnie dostępne informacje datowały katastrofę na rok 1880 lub 1881. Jako pośrednią przyczynę podawano redukcję kosztów wydobycia polegającą na „rabowaniu” drewnianych stempli podtrzymujących strop chodników. Ich brak nadwyrężył stabilność wydrążonych w ziemi chodników, co w efekcie spowodowało zawalenie się jednej ze ścian i wdarcie się kurzawki do kopalni. Bliskość rzeki Czarna Przemsza dopełniła nieszczęścia. W wyniku katastrofy zginęło około dwustu osób. Takie lub bardzo zbliżone informacje stanowiły dotychczasową „wiedzę” na temat katastrofy. A jak było w rzeczywistości?
Zanim przystąpimy do weryfikacji faktów o katastrofie, kilka słów o samej kopalni „Ludmiła”.
Kopalnia „Ludmiła” była pierwszym zakładem górniczym nowego typu w dobrach Sielce -Modrzejów hrabiego Jana Renarda, a niewykluczone, że także w całym Zagłębiu Dąbrowskim. Była kopalnią głębinową, z szybami w obudowie murowanej, maszynami parowymi o dużej mocy oraz murowanymi budynkami na powierzchni. Wszystkie te czynniki przyczyniły się do tego, że w połowie lat 70. XIX wieku była to największa kopalnia w Królestwie Polskim.
Od momentu rozpoczęcia budowy w 1861 r. kopalnia borykała się z nieustannym zagrożeniem napływu wód podziemnych, co skutecznie hamowało jej rozwój. Miały one miejsce m.in. w 1871 i w 1876 roku.
WALKA Z ŻYWIOŁEM
Katastrofa, wydarzyła się środę 24 września (6 października) 1880 r. między trzecią a czwartą godziną po południu we wschodniej części kopalni „Ludmiła”. Niespodziewanie nastąpił nagły i bardzo intensywny napływ kurzawki. Początkowo do kopalni wdzierało się ponad 56 m sześciennych wody na minutę, gwałtownie zalewając wyrobiska. Zalanie nastąpiło w rejonie wschodnim kopalni, gdzie pracowało 40 ludzi i 3 konie. Pozostałych 130 górników i 10 koni, pracujących w zachodniej, wyżej położonej części kopalni, zdołało się wydostać samodzielnie na powierzchnię.
Niemal natychmiast podjęto akcję ratowniczą. Kierował nią Ludwik Mauve, zarządzający majątkiem Sielce -Modrzejów. Dodatkową motywację stanowił fakt, że pod otworem wentylacyjnym, na głębokości ok. 61 metrów, czekała na ratunek część górników, która zdołała uciec przed kataklizmem. Udało się z nimi porozumieć, dzięki czemu ustalono, że pod otworem znajduje się 25 górników, w tym chłopcy oraz jedna dziewczyna.
Kluczowe dla powodzenia akcji ratowniczej było odpompowywanie wody ze szlamem, tak aby jej poziom, który podniósł się o około 3,6 metra, już dalej nie przybierał. Górnicy, którzy schronili się pod otworem wentylacyjnym, byli w pułapce, gdyż podniesienie się poziomu wody spowodowałoby ich niechybną śmierć.
Na szczęście kopalnia „Ludmiła”, była przygotowana na walkę z żywiołem. Stałe zagrożenie zalaniem spowodowało, że w szybach zainstalowano pompy o olbrzymiej, jak na owe czasy łącznej mocy 1 100 KM. Pompy te w normalnych okolicznościach wypompowywały z kopalni ok. 12,5 metrów sześć. na minutę, teraz, w obliczu katastrofy pracowały, pompując ok. 25,5 metra sześciennego na minutę. Przy tak wydajnej pracy pomp poziom wody zatrzymał się na wysokości 3,6 metra i przez dłuższy czas nie wzrastał. Po 8 godzinach od katastrofy sytuacja uwięzionych górników pogorszyła się. Woda osiągnęła poziom 4,2 metra, odcięci górnicy stali po kolana w wodzie. Jeden z górników pod otworem wentylacyjnym nie zdążył schronić się wyżej i zginął.
Pomimo intensywnego odpompowywania, przez następne 4 godziny, poziom wody pozostawał nie zmieniony. Około 3 nad ranem nastąpiło przesilenie, woda zaczęła opadać, po około 20-25 centymetrów na godzinę.
W czwartek, po blisko 20 godzinach akcji ratunkowej, zziębnięci i przemoczeni górnicy otrzymali przez otwór wentylacyjny prowiant.
Dwaj górnicy, zniecierpliwieni przedłużającym się oczekiwaniem na pomoc, odłączyli się od grupy i o własnych siłach dotarli do szybu.
Około godziny 20 w czwartek wieczorem na pomoc uwięzionym, zjechała grupa robotników na czele z Ludwikiem Mauve. W chodniku było jeszcze prawie metr wody i szlamu.
Grupie ratunkowej udało się zbliżyć na 60 kroków do miejsca, gdzie schronili się górnicy. Ratownicy nawiązali kontakt z górnikami spod otworu wentylacyjnego, którzy kierując się światłem i głosami dotarli szczęśliwie do grupy ratowniczej.
Po 30 godzinach od katastrofy, uwięzieni w „pułapce bez wyjścia” górnicy zostali uratowani.
BILANS OFIAR
Po przetransportowaniu ocalałych na powierzchnię zaczęto szukać pozostałych górników, którzy w chwili katastrofy pracowali we wschodniej części kopalni. Nadzieja, że będą oni żywi, była nikła. W krótkim czasie, odnaleziono trzy ciała ludzi i jednego konia, w nocy wydobyto jeszcze dwa ciała ludzkie, a w piątek jedno.
28 września poziom wody podniósł się ponownie niemal o metr. Do tego czasu wydobyto dziesięć ciał górników. 1 października odnaleziono kolejnych sześć ciał. Oznaczało to, że znaleziono wszystkie 16 ofiar katastrofy z 24 września. Większość ofiar katastrofy spoczęła na cmentarzu niweckim.
DLACZEGO ZGINĘLI?
Znamy już przebieg katastrofy, czas na pytanie o jej przyczyny. Najbardziej wiarygodne, wydają się wnioski Raportu Dozoru Górniczego Okręgu Królestwa Polskiego, w którym czytamy m. in.: „(…) w pobliżu drugiego wschodniego uskoku znajdowały się zawodnione piaski i szlamy, z których mogła przeniknąć woda 24 września. Znajdująca się niedaleko uskoku woda, kropla po kropli, rozmywała (wypłukała) poddające się rozmyciu skały, tworząc otwór, także pozostałe skały nie mogły przeszkodzić naciskowi wody, która momentalnie przedarła się do kopalni w ilości około 56 m sześc., zatapiając ją do dwóch sążni nowego poziomu wód górniczych. Robotnicy ze wschodniej części kopalni nie zawsze zdążyli uciec, część z nich była porwana przez wodę i utopili się, część schroniła się w wyższej części pochylni, gdzie znajdował się otwór wentylacyjny (…)”.
JAK NARODZIŁ SIĘ MIT…
Skąd wzięły się dotychczas funkcjonujące informacje o wdarciu się wód z Czarnej Przemszy i „zapadnięciu się” kopalni oraz o dwustu ofiarach śmiertelnych katastrofy? Kiedy powstał „mit kopalni Ludmiła”?
Jako jednego z „winnych” można wskazać Andrzeja Niemojewskiego. Ten poeta i pisarz w roku 1896 opublikował zbiór opowiadań pt. „Listopad”. Bohaterką jednego z nich była „Stara wariatka”, młoda mężatka, która w katastrofie straciła dopiero co poślubionego męża. W utworze nie pada nazwa „Ludmiła”, kopalnia nosi nazwę „Błogosławieństwo Boże”. Jednak odniesienia topograficzne: rzeka Przemsza, Radocha, szyb Zygmunt oraz przyczyny śmierci młodego górnika, wskazują na to, że Niemojewski opisywał katastrofę w kopalni „Ludmiła”.
Po II wojnie światowej w informacjach o katastrofie, eksponowany był wątek zachłanności kapitalistycznych właścicieli kopalni, którzy dla zysku nie wahali się ryzykować życia robotników oraz wykorzystywać dzieci do ciężkiej fizycznej pracy.
KONIEC I POCZĄTEK
Najprawdopodobniej tragedia w kopalni „Ludmiła” była pierwszą tak dużą katastrofą w zagłębiowskim górnictwie, choć jej rozmiar był mniejszy, niż dotychczas powszechnie przyjmowano. Kopalnia funkcjonowała jeszcze do końca roku 1881, permanentnie borykając się z zagrożeniem zalaniem.
Ludwik Mauve, zarządzający majątkiem Sielce -Modrzejów, zdawał sobie sprawę z ograniczonych możliwości jej rozwoju. W związku z tym uruchomił kilka nowych kopalń oraz zarządził zgłębianie szybów „Renard” i „Eulenburg”. Dały one początek przeszłej kopalni „Hrabia Renard”, nazywanej następnie „Sosnowiec”.
Kopalnia ta wrosła w przemysłowy krajobraz miasta, stanowiąc miejsce zatrudnienia dla tysięcy górników przez niemal 120 lat.
Tekst i zdjęcia: Witold Wieczorek
Współpraca: Włodzimierz Wieczorek