Wspomnienia z auschwitz
Byłyśmy na wpół obłąkane. Przestałam się modlić, coś we mnie zamarło, wspomina Maria Rudzka-Kantorowicz, więźniarka Auschwitz
Maria Rudzka-Kantorowicz, jest córką znanego w Sosnowcu działacza PPS, TUR i „Orła Białego”, Jana Włodarczyka, który nosił pseudonim „Czarny”. W nocy z 10 na 11 sierpnia 1943 r. została aresztowana przez Gestapo wraz ojcem i siostrą. Powodem aresztowania była działalność konspiracyjna i patriotyczna ojca.
Na początku została osadzona w areszcie policyjnym przy ul. Sienkiewicza. Następnie trafiła do więzienia w Mysłowicach, a później, wraz z siostrą, przewieziona do obozu w Brzezince.
Ojciec trafił do Oświęcimia, a następnie został przewieziony do kolejnego obozu, Mauthausen-Ebensee, gdzie stracił życie. Pani Maria wraz z siostrą w 1944 r. została przeniesiona do KL Flossenburg, a w zimie 1945 znalazła się w transporcie więźniów skierowanych do Dachau. Uciekła razem z kilkoma innymi więźniarkami i ukryła się w łagrze robotników przymusowych w Weiden. Wolność przynieśli jej… żołnierze amerykańcy.
Dziś ma 92 lat i nadal nie potrafi zapomnieć, jaki świat zbudowali naziści. Na ręce dalej ma wytatuowany numer: 54679, symbol nieludzkiej niewoli. W Brzezince, wkrótce po wyzwoleniu, była tylko jeden raz. Popatrzyła na opuszczony lagier, głos uwiązł jej w gardle, odwróciła się i więcej tam nie wróciła.
Piekielny exodus trwał 600 dni. Pierwsze koszmarne przeżycie, które śniło się więźniarce latami, wydarzyło się w Mysłowicach, na samym początku, kiedy gestapowcy rozdzielali dzieci z matkami. Pani Maria spisała swoje wspomnienia, które we fragmentach publikujemy poniżej.
„Działy się dantejskie sceny. Matki rzucały się do stóp gestapowców, błagając, aby nie zabierano im dzieci. Niemcy kopali, bili pejczami i wydzierali z rąk nieprzytomnych matek przeraźliwie płaczące dzieci. (…)
Za kilka godzin, załadowano nas do karetek więziennych. Więziono godzinę i wysadzono przed bramą „Arbeit macht frei”. Znalazłyśmy się w Oświęcimiu-Brzezince. Był wieczór. Odbywał się wieczorny apel. Prowadzono nas główną drogą lagrową do Zuganbloku. Wszystko było szare, brudne, ani odrobiny zieleni, ani źdźbła trawy. Wzdłuż ohydnych zabudowań, stały jakieś upiorne postacie, uszeregowane w piątki, boso, z ogolonymi głowami. Każda z nich jedną ręką przyciskała do piersi czerwoną, odrapaną miskę. Byłam przerażona. Myślałam, że za kilka godzin przeistoczą mnie w taką samą wariatkę. Ostrzyżono nam włosy, wytatuowano numery, ubrano w poplamione zawszone pasiaki. (…) Najgorsza była „Kwarantana”. Dwumiesięczny okres wytrzymałości fizycznej i psychicznej, zorganizowany w taki sposób, że tylko najodporniejsi mogli przeżyć. Kwarantanna była przystosowaniem organizmu do głodu, nabyciem odporności na choroby lagrowe, takie jak tyfus, nieustanne biegunki, flegaminę, zapalenie dróg oddechowych i pęcherza. Do tego przyczyniało się wystawanie godzinami na apelach w czasie deszczy i zawiei śnieżnych. Miało się tylko jeden pasiak, uszyty ze sztywnej juty. Jeśli przemoczyło się go na apelu, na bloku wyżymało się z wody i w nocy spało się na nim, susząc ciepłem swojego ciała. Rano taki wilgotny ubierało się. W czasie deszczowej pory, ciągle chodziło się w takim mokrym pancerzu.
Od wiosny do października chodziło się boso. Na zimę otrzymywało się holenderki (drewniaki z wyżłobionym otworem na nogę). O luksusie umycia się nie można było marzyć. Były wybudowane umywalnie, ale tam nigdy nie było wody. Puszczali wtedy, kiedy przyjeżdżały międzynarodowe kontrole i czasem w nocy dla funkcjonujących służb lagrowych. Raz w miesiącu robiono wszystkim więźniarkom kąpiel, tzw. odwszenie. Zabierali pasiaki, majtki, koszule i derki, pod którymi spaliśmy. Wszystko to moczyli w płynach odkażających, a my po kąpieli pod prysznicem, nago maszerowałyśmy na blok. Następnego dnia nie szło się do pracy, bo ubrań jeszcze nie było, ale na golasa wystawałyśmy na apelach, niejednokrotnie dwa dni. (…) Jedną z tortur był zupełny brak także zupełny brak prywatności. Przez cały czas w obozie, ani przez chwilę człowiek nie był sam. Ciągle trzeba było ocierać się, słuchać i być w zasięgu wzroku współtowarzyszek niedoli. Patrząc na więźniarki, trudno było sobie wyobrazić, że kiedyś były młode i piękne.
(…)
Rozpoczęło się piekło na ziemi. Był piękny letni dzień. Wracając z pracy, widziałyśmy tłumy ludzi wysiadających z pociągu. (…) Posuwali się w kierunku krematorium. Najpierw młode kobiety, prowadzące swoje dzieci. Obok starsze kobiety. Opierające się na ramionach młodszych, zapewne wnuczek. Za nimi mężczyźni, młodzi i starzy. Patrzyli na nas, wierzyli, że przyjechali do pracy. (…) Nic wokoło nie wzbudzało szczególnej grozy. Druty istnieją, bo ludzie są tu skoszarowani. O tym słyszeli. Trudno, to przecież wojna. Kominy, na pewno, jakieś fabryki, w których będą pracować. (…) Rozebrani do naga wkraczali niby do łaźni. Kiedy znalazło się tam około 500 osób, pomieszczenie się zatrzaskiwało. Odzywał się dzwonek i przez otwory wrzucano cyklon. Nad drzwiami, przez okienka SS-mani obserwowali makabryczne widowisko, przerażenie, śmiertelne konwulsje, agonie. Seans trwał około 15 minut. Kiedy już pół tysiąca ludzi leżało z rozszerzonymi grozą oczyma, znowu odzywał się dzwonek. (…) Ciała poskręcane, świadczyły o niesamowitej męczarni. Poodgryzane części ciała, oczy wychodzące z orbit, powyłamywane palce. Otwierały się przeciwlegle drzwi. Tam znajdowała się pochylnia, po której spychano na wózki i samochody zagazowane ciała. Wózki jechały do krematorium, samochody do przygotowanych dołów. Godzinę i piętnaście minut, zajmowało unicestwienie pół tysiąca ludzkich istnień. (…) Nastąpiły dni i miesiące nieustannej grozy. (…) Wszystkie krematoria pracowały dzień i noc. Z wykopanych dołów, kłęby dymu zapełniały cały lager. (…) Wraz z dymem wiał zapach palonych ciał. Dusił, odurzał, głowa stawała się ciężka. Byłyśmy na wpół obłąkane. Od dziecka nigdy nie usnęłam, bez zmówienia pacierza. Teraz zaprzestałam. Którejś upalnej nocy, kiedy nie sposób było zasnąć, zapytałam – gdzie jesteś Boże? (…) Przestałam się modlić, coś we mnie zamarło. Nie potrafiłam się martwić. (…) W końcu postanowiłyśmy wyjechać. Stało się to dnia 7 października 1944 r. Załadowane do bydlęcych wagonów, w 150-osobowej grupie kobiet, opuszczałyśmy obóz. (…) Dokąd nas wiozą? Może przeżyjemy, ale zawsze będziemy myślami przy płonących rowach i ziejących ogniem kominach krematoriów”.
Wspomnienia powracają, zwłaszcza ze względu na 70. rocznicę wyzwolenia oświęcimskiego obozu przez radzieckich żołnierzy.
– Nie potrafię zapomnieć tamtych wydarzeń. Póki żyję, chciałabym mówić głośno, że mieszkańcy Zagłębia ponieśli wielką ofiarę za działalność konspiracyjną i patriotyczną. Całymi rodzinami trafili do obozów. W sierpniu 1943 r. zostało aresztowanych 750 Polaków. Po wojnie nastąpiło zakłamanie historii. Przeżyła tylko garstka. Wspaniała karta działalności Polskiej Partii Socjalistycznej została wymazana, a członkowie PZPR nie mogli wybaczyć pps-owcowm antykomunistycznego charakteru. Żałuję, że Sosnowiec jest chyba jedynym miastem w Polsce, gdzie nie została dostrzeżona działalność i śmierć patriotów, którzy zginęli w czasie niemieckiej okupacji – podsumowała Maria Kantorowicz-Rudzka. – Wiem jednak, że o Oświęcimiu i zagłębiakach, którzy stracili życie, trzeba mówić głośno, zwłaszcza że nas więźniów, strażników pamięci, jest coraz mniej – dodała.