Od niepamiętnych czasów przebiegał przez Zagórze jeden z traktów kupieckich łączących Kraków ze Śląskiem. Pierwotnie prowadził on od Krzeszowic przez Długoszyn i bród na Białej Przemszy ku Porąbce. Stamtąd kierował się do zagórskiego dworu, skąd ulicą Kamienną wiódł ku królewskiemu miastu Będzin.
Dolna, podmokła, bo wiecznie podtapiana wodami Potoku Zagórskiego część tejże Kamiennej, zwana była Gacią. Nazwa ta pochodziła od „gacenia”, czyli wykładania gałęziami drogi biegnącej przez mokradła. Właśnie w okolicach owej bagiennej przeprawy przycupnęła sobie „Stara Karczma” na Gaci. Biznes ten całkiem nieźle prosperował, jednak tylko do czasu.
Spadek dochodów karczmy został spowodowany wytyczeniem nowej wygodniejszej drogi. Omijała ona niebezpieczne podjazdy (i zjazdy) pod Leszczami (grzbiet wapienny biegnący po północnej stronie ul. Lenartowicza) oraz stromiznę ulicy Kamiennej.
Na odcinku Porąbka – Józefów prowadziła ona dzisiejszymi ulicami Szymanowskiego (dawniej Krakowska) oraz Długosza (dawniej Wiejska). Jak wspominają słowa legendy, właśnie przy ul. Długosza zagrożony bankructwem właściciel „Starej Karczmy” na Gaci przeniósł swój interes. Być może z powodów czysto marketingowych, a być może przez zwykły sentyment świeżo wybudowaną karczmę nazwano „Starą Karczmą” – tym razem jednak „na Ostrężu”, gdyż tak nazywano onegdaj tę część Zagórza (rejon ulicy Wiejskiej – od dawnego Urzędu Gminy do Józefowa.
Dzisiaj karczma już nie istnieje. Zostały po niej tylko wspomnienia zagórskich autochtonów oraz ta zupełnie zapomniana legenda. Oto ona:
W karczmie na Ostrężu gwaru zawsze było, co niemiara. Goście z różnych stron świata na nocleg, strawę i odpoczynek tutaj przybywali. Kupcy, szlachta, mieszczanie, wojsko i duchowne osoby pod jednym dachem wspólnie biesiadowali. Miejscowi kmiecie i parobkowie też od tego miejsca nie stronili. Tak, więc była karczma dla ludu stanów wszelakich niczym mityczna Wieża Babel, z tą tylko różnicą, że ta pierwsza nieco większa i bardziej ku niebu ukierunkowana, a nasza zagórska skromniejsza i horyzontalnie rozciągniona była.
W owych dawnych czasach pośród ludu tutejszego żyły stwory rozmaite. W ostępach pobliskiej Puszczy Pakosznicy, w licznych stawach i topieliskach nadprzyrodzony żywot wiodły diabły, wodnice, południce, utopce oraz inne straszliwe maszkary na zgubę i ku udręce rodzaju ludzkiego na ten świat powołane. I one z ochotą do karczmy na tańce i swawole „incognito” przybywały.
Razu pewnego, gdy pan Jan – karczmarz tutejszy – przywiózł beczki piwa z będzińskiego browaru, jego służba gdzieś się zapodziała. Ni w izbie, ni w obejściu nikogo zdybać nie zdołał. Gdy zastanawiał się, jakim to sposobem samemu ciężkie beczki w piwnicy ulokować, nagle zjawiło się przed nim czterech krzepkich młodzieńców. Zaproponowali oni, że beczki tam, gdzie trzeba, migusiem przetoczą. Nim karczmarz zdołał cokolwiek odpowiedzieć, to beczułki leżały już równiutko ułożone w piwnicy. Pan Jan był wielce rad z takiego obrotu sprawy. Zaproponował tajemniczym nieznajomym zapłatę i jednocześnie zapytał, czy pomogliby przywieźć również piwo z browaru zagórskiego. Młodzi byli chętni do roboty, lecz oświadczyli, że grosza nie wezmą. Chcieli, by w zamian za pomoc Jan napełniał im kufle podczas najbliższej zabawy. Stary karczmarz szybko obrachował koszty robocizny i porównał je z cenami zakupu piwa. Następnie okiem doświadczonego fachowca oszacował ilość złocistego trunku, jaką podczas sobotniej tanecznej zabawy mogą wyżłopać czterej młodzi ludzie. Summa summarum ich propozycja wydawała się bardzo opłacalna.
Wyruszyli, więc do zagórskiego browaru po sporą dostawę piwnego wiktuału. Ku zdumieniu karczmarza młodzieńcy jeszcze szybciej uwinęli się z robotą, zarówno przy załadunku, jak i wniesieniu towaru do piwnicy.
Przyszła sobota i czas zapłaty. Czterej piękni młodzieńcy zjawili się w karczmie. Przybysze, jako „obcy” z razu poczęli zwracać na siebie uwagę. Żadna z zagórskich panien nie odmówiła im tańca i żaden z miejscowych chłopaków nie powstrzymał się od skierowania ku nim chłodnego, podszytego zazdrością spojrzenia. Niczyjej uwadze nie uszło także wyjątkowe opijstwo oraz niezwykle „mocne głowy” pomocników karczmarza.
Pan Jan przecierał oczy ze zdumienia i jednocześnie sromotnie żałował, gdy zobaczył jak kolejne kwarty piwa znikają w przepastnych gardłach niepozornie wyglądających opojów. Jako człowiek honorowy dotrzymał danego słowa i pozwolił, by piwożłopy zaspokoiły swe piekielne pragnienie. Na całym tym interesie wyszedł jednak, jak Zabłocki na mydle, bo piwne zapasy zgromadzone w piwniczce uległy znacznemu uszczupleniu.
Kilka dni później karczmarz Jan wybrał się po gorzałkę do Sławkowa. I tym razem młodzieńcy zaproponowali mu swe usługi. Pomny ostatnich doświadczeń odmówił. Ci jednak nalegali, zapewniając, że żadnej zapłaty ni w brzęczącej monecie ni w naturze nie zażądają. Jan pomyślał, że może dzięki temu zmniejszy choć trochę straty poniesione na skutek ostatniej pijatyki. Przystał na propozycję. Bez jakichkolwiek niespodzianek dotarli do sławkowskiej gorzelni, załadowali wóz i ruszyli w drogę powrotną. Gdy byli już w Zagórzu, zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Drogocenne, wypełnione przednią gorzałką beczułki w cudowny sposób kolejno staczały się z wozu i samoczynnie przemieszczały się w kierunku okrytego złą sławą Bagienka. Towarzyszyły temu szelmowskie uśmieszki czterech pomocników karczmarza. Gdy Jan zorientował się, dokąd zmierzają beczki, zrozumiał, kim są młodzieńcy. Bagienko znane było, jako siedlisko przebiegłych diabłów, które zazwyczaj większej krzywdy ludziom nie czyniły. Zdarzało się czasem i tak, że co ambitniejsi z nich przybierali ludzkie postacie i wiele kłopotów zagórskim gospodarzom wyrządzali. Z takimi oto gagatkami miał teraz do czynienia karczmarz.
Ośmieleni nietęgą miną karczmarza w otwarte karty grać zaczęli… Bez skrupułów oświadczyli, że wódka potrzebna im jest na doroczną biesową biesiadę, zaś podstępny sposób jej zdobycia jak żadne inne magiczne zabiegi wielce jej moc wzmaga. Jan był tyleż załamany, co i przestraszony niekorzystnym obrotem spraw. Nie był to jednak koniec jego kłopotów. Diabły z Bagienka miały już gotowy plan dalszego działania. Zaproponowały, że odwdzięczą się Janowi za dobre traktowanie i w ramach rekompensaty za doznane straty podarują mu złote dukaty z diabelskiego skarbca. Musi tylko podpisać weksel na tę darowiznę – po to, aby ichniejsze służby skarbowe nie oskarżały ich – porządnych diabłów o defraudację mienia piekielnego. Janowi na wieść o złocie oczy rozbłysły wszelkimi odcieniami szlachetnego kruszcu. Karczmarz, którego chciwość zbytnio nie wybijała się ponad ówczesną przeciętną, omamiony siłami mocy nieczystych, przystał na ofertę synów Belzebuba. Podpisał.
W zaślepieniu nie zauważył, że nie weksel na złoto, a cyrograf na swą duszę podpisuje.
Jan jeszcze długo gospodarował na karczmie. Wiodło mu się raz lepiej, raz gorzej, lecz przez cały ten czas czuł nad swą głową topór cyrografu. Kiedy zaś nadszedł kres ziemskiego wędrowania, dusza jego opuściła martwe ciało i uleciała w kierunku zagórskiego Bagienka. Starzy ludzie mówią, że trafiła stamtąd na samo dno piekieł. Inni wierzą, że miłosierny Bóg uratował Jana przed zatraceniem. Są i tacy, którzy widzieli, jak nocami błąka się po Bagienku. Szuka wejścia do diabelskiego świata. Jego zgarbioną postać otacza poświata przeklętego złota. Nigdy go nie roztrwonił i wciąż taszczy je ze sobą. Ma nadzieję, że wykupi za nie swój cyrograf i jeszcze kiedyś zazna wiecznego spokoju.
Tekst: Artur Ptasiński – Centrum Informacji Miejskiej
Legenda powyższa jest owocem jednej z wielu opowieści, jakie usłyszałem od Włodzimierza Głaza – Zagórzaka z dziada pradziada. Ja tylko pozwoliłem sobie przyprawić ją nieco szczyptą własnej wyobraźni. Włodkowi dziękuję za słowo, a Vincowi za wykonanie tej czadowej ilustracji.