Sosnowiczanin Łukasz Simlat, wszechstronny aktor teatralny, serialowy i filmowy, przyjechał z wizytą do rodzinnego miasta. Na zapowiadane z nim spotkanie, do Mediateki, ściągnęły prawdziwe tłumy…
W Mediatece gościliśmy wielu aktorów: Annę Dymną, Henryka Gołębiewskiego, Mateusza Damięckiego, czy Małgorzatę Zajączkowską, aż w końcu wyczekany, wytęskniony i wymarzony Łukasz Simlat, chłopak z Sosnowca. W Sosnowcu wszystko się zaczęło, zwłaszcza miłość do aktorstwa. Jak wspominasz dzieciństwo i młodość w Sosnowcu?
Trudno o tym mówić. Nie byłoby mnie takiego, jakiego państwo macie okazję oglądać, gdyby nie to miejsce, gdyby nie ci ludzie, którzy mnie otaczali i którzy gdzieś tam łopatami we mnie ładowali tę nieprzekłamywalną zasadę, w którą wierzę, że jesteśmy tym, skąd pochodzimy. Nie da się być kimś innym. Nie byłoby mnie, gdyby nie moi koledzy, którzy byli otwarci. W dzisiejszych czasach brutalność świata jest przerażająca. Dzieciaki spotyka ostracyzm, odrzucenie, bo mają jakiś rodzaj odmienności, ponieważ potrafią się przyznać, co im w sercu gra lub do jakiejś słabości. W moim przypadku, chłopaka, który powiedział, że chcę być aktorem, na tym szlaku, nigdy nie spotkała mnie żadna przykrość ze strony przyjaciół, choć od 26 lat nie mogę się przyzwyczaić do Warszawy, miasta, w którym obecnie mieszkam, ponieważ to nie jest mój rytm. Nie jest to moja chęć odczuwania przestrzeni miejskiej – w tłoku i gdyby nie ludzie, którzy są obok mnie, byłoby znacznie gorzej. Moja mama mieszka przy Parku Sieleckim i muszę jednoznacznie stwierdzić i zapewnić, że Sosnowiec pachnie zupełnie inaczej niż Wola, gdzie teraz mieszkam. Osiedle sieleckie ma niesamowitą aurę, którą daje mu Park Sielecki. Dla mnie Sosnowiec, przyjazdy tutaj i spotkania z przyjaciółmi, są oddechem i szansą złapania innego rytmu niż ten, który mi towarzyszy w Warszawie. Coraz częściej chodzi mi po głowie chęć dotknięcia Sosnowca od perspektywy historycznej, jako miejsca, gdzie dzieje się cały przebieg scenariusza serialowego czy filmowego, niezwykłego miejsca, na przecięciu kulturowości, granicy trzech cesarzy, starcia ze Śląskiem. Ubolewam, że nie robi się tutaj filmów i seriali. Moim marzeniem jest zresztą ucieczka z Warszawy. Bo nie przepadam za tym miastem, za coraz szybszym rytmem, za coraz większą liczbą ludzi, za coraz większymi korkami i za coraz większą ilością czasu, który się spędza w tych korkach. Pokonanie tego miasta i realizacja na czas zobowiązań zawodowych czasem graniczy z cudem. Niestety, cała centralizacja mojego zawodu odbywa się już tylko w Warszawie. Teraz wszyscy, nie tylko absolwenci szkół teatralnych, przyjeżdżają do Warszawy w pogoni, nie tylko za chlebem, ale też za tym wymarzonym sukcesem.
Nie wszystkim jednak udaje się ten sukces osiągnąć…
Nie ma prawa się udać, bo rynek ma swoją wyporność, a część prywatnych szkół, za pieniądze, niejednokrotnie przekonuje i czasem wręcz nieuczciwie, że pan – pani będzie aktorem – aktorką, a to nie ma nic wspólnego z prawdą i jest w gruncie rzeczy mega smutne. Potem ci młodzi ludzie pokutują za to kłamstwo, którym zostali naznaczeni i tkwią w tym nieszczęściu. Bo nie tylko te role wymarzone, ale i ta praca zawodowa nie przychodzi. I to jest też problem.
Aktorstwo to powołanie, misja, czy jednak zawód?
Nie traktowałem nigdy mojej pracy jako zawodu, ale był to pomysł, który stał się sposobem na życie. I nie oszukujmy się. Jest to zawód, który nie przynosi takich konsekwencji, realnych następstw, jak praca chociażby lekarza. Ten mój zawód jest tkany z wiatru, mgły i wyobraźni. Nie widzę jakiejś misyjności, a tym bardziej metamisyjności tego zawodu. A jeśli już, misyjność mojego zawodu jest bardzo niewielka, znikoma. Podstawową rzeczą tego zawodu jest przekazywać innemu człowiekowi, który mnie ogląda, prawdę o drugim człowieku, tudzież prawdę o jakimś zjawisku. To jest moja powinność – nie zakłamywać tego, tylko przekazać esencję prawdy. To znaczy umieć tę prawdę przed kamerą czy na deskach teatralnych umiejętnie pokazać. Muszę też stwierdzić, że wraz z upływem lat, moja trema nie maleje, ale jest coraz większa. Twórcy i widzowie coraz więcej od ciebie oczekują i ja coraz więcej oczekuję od siebie. Z pewnym przerażeniem zastanawiam się, jak to będzie ze mną, czy nie zacznę zapominać tekstu, który mam powiedzieć. Biologii nie da się oszukać…
Bycie dobrym aktorem to przede wszystkim dar losu, talent czy lata prób i pracy?
Myślę, że praca aktora, oprócz talentu, rządzi się w głównej mierze rzemiosłem. Ja temu rzemiosłu kultywuję, ponieważ zawsze jak pracuję nad rolą, niezależnie od tego, czy to jest rola teatralna czy filmowa, układam sobie w głowie partyturę. Powiedzmy, jeżeli scena ma dwie czy cztery strony, to tak sobie myślę, że może będzie to minuta piętnaście sekund na ekranie. Ja tę minutę piętnaście sekund w sposób precyzyjny i rzemieślniczy sobie układam. Sekunda po sekundzie coś się dzieje z moim bohaterem, wymyślam sobie te reakcje, analizuję, jaki jest jego stan emocjonalny. Zapisuję sobie partyturę nutową dla tego przekazu. Czasami jest piano, a czasem jest forte. Czasami muszę docisnąć, żeby być głośnym, a czasami muszę zagrać to bardzo lekko, w taki sposób, że nawet nikt tej gry nie zauważy.
Zdarzają się scenarzyści kretyni, reżyserzy bez pomysłów?
Zdarza się, że scenariusz jest kiepski. Nie potrafię odnaleźć się w takim scenariuszu, więc go poprawiam tylko i wyłącznie dla siebie, nie dla scenarzysty. Oczywiście, taki scenarzysta wyjdzie na tym na dobre, bo finalnie okazuje się, że napisał fajne sceny. Zdarzają się też takie sytuacje, że reżyser jest autorem scenariusza. Na przykład u reżysera Marka Koterskiego praca wygląda tak, że przed pierwszą sceną do aktora podchodzi trójka asystentów, którzy sprawdzają, czy aktor zna tekst dokładnie, co do kropki i co do przecinka. Tutaj nie ma miejsca na jakąś dowolność i improwizację, na to, że ktoś nie nauczył się tekstu i nie należy się kłócić. Na podstawie materiału, który dostaliśmy, staramy się grać jak najlepiej. Wielokrotnie przychodzą do nas na przykład do teatru reżyserzy, którzy daną sztukę zrobili już 70 razy i jeździli z nią po całej Polsce. Tłumią wszelką kreatywność i wszystkie nasze propozycje, żeby zagrać rolę w zupełnie inny sposób, odwrócony o 180 stopni, ponieważ chcą, żeby to było zrobione w określonym stylu. Słyszymy tylko: „Tak nie. Nie, nie, nie. Ja już to robiłem i ja bym chciał, żeby to tak było tak i tak”. Wówczas także nie ma dyskusji i miejsca na improwizację. Bywa jednak i tak, że reżyserzy nie mają pomysłu, jak aktor ma grać i czekają na naszą propozycję.
Chodzisz na castingi czy reżyserzy sami dzwonią i proponują rolę?
Bywa tak i tak. Czasami zdarza się, że ktoś się do mnie bezpośrednio zgłasza i ma naprawdę gorącą ochotę, żebym zagrał rolę w jego filmie. Czasami trzeba odmówić, ponieważ widzę, że reżyser nie ma nic ciekawego do powiedzenia w zakresie tematu, o którym ma opowiadać film albo po prostu chce nakręcić film oparty na bardzo złym scenariuszu. W związku z tym też jest trudno i głupio odmówić, ale czasem trzeba, bo jest to tak źle napisane, że nawet aktor dobry – tam dobrej roli nie zrobi. Jak jest zły scenariusz, to nic dobrego z tego nie powstanie. Czasem chodzę na castingi, bo uważam, że jest to nieodzowna część mojego zawodu, ponieważ my się cały czas zmieniamy. Lata lecą, zmiany wpływają na naszą energię – gorszą, lepszą, przyciągającą lub odpychającą ludzi. Reżyser też sprawdza, jaka jest energia tych ludzi, których zaprosił na casting i których upatrzył sobie do zagrania określonej roli. I nagle okazuje się, że ci właśnie ludzie, wymarzeni przez reżysera, razem tej chemii nie mają. Rezygnuje z jednej lub drugiej osoby i szuka dalej. I temu właśnie ma służyć casting, weryfikuje wstępne plany i wizje. Kiedy nawet bez castingu reżyser zgłasza się do mnie i mówi: „Chciałbym, żebyś zagrał w moim filmie”, nie zawsze jestem na tak. Generalnie super, bo mam rolę bez żadnych starań. Czytam scenariusz, który jest fajnym scenariuszem. Tylko że rola, którą mam zagrać, to jest powiedzmy siódmy już policjant w moim życiu i tak naprawdę problemy, które dręczą tego policjanta, ja już po drodze pozbierałem przez ostatnie lata, w różnych serialach i filmach. Fajnie, bo zarobię pieniądze, tylko że mnie to już nie ciekawi. W związku z tym, że mnie to już tak nie ciekawi, w takim stopniu jak powinno, nie oddam tak gorącej energii tej produkcji, jak za pierwszym razem, kiedy wcielałem się w rolę policjanta. W takim przypadku tego bohatera trzeba sobie wymyślić w taki sposób, inaczej i od nowa, żeby nie powielić policjanta z poprzednich sześciu produkcji. Myślę nad interpretacją mojego bohatera i nakładam filtr na scenariusz, ponieważ scenarzysta napisał rolę normalnego policjanta, który ma problem, ponieważ nie może rozwiązać zagadki. Ja muszę się dowiedzieć, dlaczego on nie może rozwiązać tej zagadki, co lub kto mu przeszkadza, a co lub kto mu pomaga. Więc niejedno krotnie rozpisuję rolę na drobne nuty i mocuję się ze scenariuszem, by ten mój policjant był wiarygodny. Czasem zatem warto iść na casting, bo już po castingu wiadomo, czy z tego może być coś dobrego, czy nic z tego nie będzie, w jaki sposób pracuje reżyser i czego można się spodziewać. Potem już jest za późno, by się wycofać. Okazuje się, że ten statek tonie, a umowa jest już podpisana.
Na co trzeba uważać przy wchodzeniu i wychodzeniu z roli, by gdzieś nie zgubić się po drodze, nie zatracić w roli i nie doświadczyć szaleństwa?
W mojej świadomości muszę się opakować takim gorsetem na temat tego, co opowiadam, żeby się czuć spokojnie, żeby nie wprowadzić w sobie, wewnątrz chaosu i dysonansu. Nawet jeżeli przychodzi na tapetę bardzo ciężka emocjonalnie rzecz, to ja mam ją rozpisaną na pojedyncze nuty. Wiem, że jak przeszedłem ten proces w jedną stronę, to wiem także, jak wrócić. Piękne w tym zawodzie jest to, że za każdym razem dotykam nowych aspektów rzeczywistości. Jako grający górnika mogę zjechać 1000 metrów pod ziemię z prawdziwymi chłopakami z kopalni Wujek i pójść z nimi na przodek. A dzień później obudzić się w Katowicach, wygrzebać szybko węgiel spod paznokci, a spod oczu ten węgiel szybko kremem nivea wymazać, wsiąść w samochód, pojechać w Bieszczady i tam zagrać księdza. Jaki inny zawód dałby mi takie możliwości? To są tak mega fajne momenty, których inny człowiek nie doświadczy i nie przeżyje tylu żyć w jednym życiu jak ja.
Spisała: Sylwia Turzańska