Pięćdziesiąt lat minęło niemal jak jeden dzień. Jak to się stało, że wybrał Pan artystyczną ścieżkę kariery?
Po ukończeniu szkoły powszechnej, czyli wówczas siedmiu klas, poszedłem w ślady brata, który uczył się Technikum Leśnym w Żywcu. W szkole działał taneczny zespół góralski. Ze względu na to, że zawsze byłem mały, ale skoczny, namówili mnie, żebym spróbował swoich sił w zespole, więc się zapisałem. Może to gdzieś w genach miałem, bo mój ojciec pochodził z Kamesznicy, spod Baraniej Góry. Wspaniały dla mnie był rok 1970, bo zostaliśmy najlepszym zespołem podczas Tatrzańskiej Jesieni. Wykosili nas tylko Gruzini, bo Gruzja przysyłała co roku zawodowców, więc nie mieliśmy z nimi szans. Jednak jako amatorzy byliśmy najlepsi. Zaraz po maturze pojechaliśmy na jeden z pierwszych festiwali do Kazimierza nad Wisłą. Bozia dała mi wtedy 3,5 oktawy, więc tym białym głosem jak zaciągnąłem, to w roku siedemdziesiątym wygrałem festiwal naturalnych śpiewaków. Moja partnerka z zespołu, która była już po pierwszym roku studiów na polonistyce, stwierdziła, że skoro tańczę, śpiewam i deklamuję wierszyki i całkiem dobrze mi to wychodzi, to mam zdawać egzamin do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowiec. Poszedłem na egzamin i udało się.
Jak rodzice przyjęli wiadomość, że chce Pan zostać aktorem?
Na pewno byli zaskoczeni, ponieważ przed rozpoczęciem studiów byłem w teatrze może ze dwa razy w życiu i był to dla mnie całkiem obcy świat. Na egzamin do szkoły teatralnej bibliotekarka przygotowała ze mną kilka wierszy i fragmenty prozy. Wszedłem na egzamin, zaprezentowałem się i widzę znudzonych już nieco członków komisji. Przedstawiłem to, co przygotowałem i pada pytanie ze strony egzaminatorów: „A pan coś jeszcze umie?”. Odpowiadam: „Umiem. Znam przyśpiewki góralskie”. Jak im ryknąłem w tej małej salce, to od razu się obudzili i oczy im się tylko wielkie zrobiły. „A jakieś opowieści góralskie pan zna?”, zapytali. Parę takich pieprznych opowiastek weselnych im opowiedziałem. I okazało się, że zdałem.
Ciężko było się zaaklimatyzować na studiach?
Na pewno miałem braki w zakresie przedmiotów humanistycznych i przez pewien czas zastanawiałem się, co ja robię w szkole teatralnej, czy to na pewno mój świat. W końcu w technikum leśnym na język polski, literaturę czy poezję zwraca się mniej uwagi niż na przedmioty zawodowe. Wziąłem się ostro do nauki, udało mi się nadrobić braki i potem już poszło gładko.
Jak trafił Pan do Teatru Zagłębia?
Podczas drugiego dyplomu przyjechał do nas dyrektor teatru z Bielska-Białej. Wpadł do naszego pokoju, porozmawialiśmy i z czwórką kolegów wylądowaliśmy w Bielsku. Tam spędziłem pięć sezonów. Potem zmarł mi ojciec w listopadzie 1979 roku i musiałem zająć się mamą. Na wiosnę 1980 roku już przyjeżdżałem na próby z Bielska do teatru w Sosnowcu, a potem przeniosłem się do Strzemieszyc na stałe.
Czy był wtedy problem, żeby dostać angaż w teatrze?
Wtedy nie było z tym żadnych problemów, przynajmniej nic mi na ten temat nie wiadomo. W całym kraju działały trzy uczelnie teatralne, absolwentów nie było wielu, więc zwykle były jeszcze pojedyncze wolne etaty w teatrach. Dziś sytuacja jest zupełnie inna. Przybyło uczelni państwowych, jest pełno uczelni prywatnych. Powstała taka nadwyżka aktorów na rynku, że jeśli ktoś się teraz do Akademii Teatralnej dostaje, to przyszły aktor wie od pierwszego semestru studiów, że możliwość zatrudnienia w teatrze wynosi zero. Przyzwyczaja się do tego i pozostają mu tylko… castingi, by dostać rolę.
Jak się Pan przygotowuje do roli?
Teraz inaczej niż dawniej. Teatr w latach 70. tak błyszczał, ponieważ cała moc teatru brała się z siły zespołów, które te teatry tworzyły. Aktorzy byli ze sobą bardzo zżyci. Towarzyszyła nam dogłębna praca nad rolą, żywe dyskusje i cel, by robić jak najlepszy teatr. Kiedyś przed premierą mieliśmy około dwudziestu prób czytanych. Reżyser konkretnie mówił, w jakim kierunku będziemy szli, gdzie i jaki jest nasz cel. Kiedy postać już była w głowie przemyślana i ułożona, dyskusje z reżyserem i kolegami zakończone, to wchodziliśmy na scenę. Dziś się rezygnuje z takiej formy pracy. Młodzi reżyserzy i dramaturdzy w taki sposób piszą teksty, że w jednej postaci kryje się… zaledwie jeden życiorys. Oznacza to dla aktora… zbyt mało do pracy i widza także pozostawiamy z niedosytem. Do tego dawniej dochodził odpowiedni klimat, stworzony przez światła i muzykę uzupełniającą pustą przestrzeń i tworzącą nastrój, zwłaszcza w przypadku sztuk rosyjskich. W tej chwili wszystko jest potargane, poszarpane, muzyka puszczona na full, światła ułożone punktowo, a młodych reżyserów interesuje, czy jest maszynka do robienia mgły. Rezygnuje się z przerw podczas spektakli, co też czasem bywa uciążliwe dla widza. Widz, który do nas przychodzi, chce się zrelaksować i oderwać się od codziennej prozy. Ma oczywiście wiele możliwości spędzania wolnego czasu, więc jeśli przychodzi do teatru, powinien otrzymać coś wyjątkowego. Przyjście do teatru ma być takim momentem, że kiedy gasną światła, akcja wciąga mnie całkowicie w inną rzeczywistość i nagle odrywam się od wszystkiego. Zabrać widza do innego świata można tylko za pomocą określonych treści i właściwej oprawy. Między innymi w jednej postaci musimy zebrać bogactwo kilku życiorysów, by widz mógł coś dla siebie znaleźć. Teraz postaci są bardziej płaskie, jednowymiarowe i przez to coraz trudniej zrobić na widzu wrażenie i czymś go zaskoczyć. Mam nadzieję, że to się zmieni.
Ile ról ma Pan na swoim koncie?
Przez te wszystkie lata nazbierało się 151 premier. Co ciekawe, najbardziej wspominam pierwsze występy w zespole góralskim, czyli tysiące ćwiczonych przysiadów, a w teatrze te sztuki, które były najbardziej wymagające fizycznie. Zawsze byłem tym, który ma sprawność fizyczną za pięciu. Bardzo dobrze wspominam rolę Puka w „Śnie nocy letniej”, gdzie zjeżdżałem na linach, z loży dyrektorskiej skakałem na środek sceny, robiłem fikołka i kończyłem tekstem. Poza tym w trzech różnych teatrach udało mi się zagrać Papkina w „Zemście”, co też było ciekawym doświadczeniem.
Co lubi Pan robić w wolnym czasie?
Dawniej bardzo lubiłem jeździć konno. Ta pasja pojawiła się już na pierwszym roku studiów, kiedy wzięli nas do scen w filmie „Noce i dnie” za konnych, a same sceny były kręcone na Kazimierzu. Co najmniej cztery kilometry dzieliły nas od stajni do miejsca, gdzie robiliśmy zdjęcia. Łąka za stadionem, gdzie kręciliśmy film, prawie dwukilometrowa, była idealna, by zrobić szarżę. Można pić herbatę, kiedy koń jest dobrze ułożony w galopie. Obecnie mam kawałek ogrodu i ziemi i lubię się tym zajmować.
Czy ktoś z rodziny poszedł w Pana ślady?
Powiem szczerze, że odradzałem, zwłaszcza mojej córce. Role w sztukach są tak napisane, że na jedną sztukę przypada dziesięć ról męskich i dwie kobiece, więc ciężko jest pokazać swój talent i regularnie grać na scenie.
Przyjaciele postanowili uczcić ten piękny staż Pana i Ryszardy Bielickiej-Celińskiej na scenie benefisem w Teatrze Zagłębia. Jakie uczucia Panu towarzyszą?
Jestem ździebko zaskoczony i wzruszony. Nie ukrywam, że przetrzebił nas okres pandemii i przyszedł czas na refleksję. Z mojego rocznika trzymamy się w trójeczkę. Dwa lata mieszkałem w pokoju z Andrzejem Grabowskim. Ten trzeci to Jurek Kryszak. Grupa licząca 22 studentów, już powoli się wykrusza…
Obecnie w Teatrze Zagłębia możemy Pana oglądać w „Aniu z Zielonego Wzgórza” w roli profesora Philipsa, w spektaklu „Tango” w roli Eugeniusza czy w „Szewczyku Dratewce” w roli Króla. Radość z grania jest zawsze taka sama?
Jest zawsze taka sama. To się w ogóle nie zmieniło przez te wszystkie lata.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Sylwia Turzańska