Było to przed ponad stu laty*. Na ciemnym firmamencie nieba roziskrzyły się miliardy gwiazd. Dziwnie cicha i pełna tajemnic noc, spowiła osiedla górnicze dawnej kopalni Maurycy** w Niwce. Wędrowcowi, przechodzącemu przez osadę, zdawać by się mogło, że mieszkańcy jej zasnęli twardym snem, bo nigdzie najmniejszego znaku życia zauważyć się nie dało, a przecież był to dzień świętej Wigilii, dzień radości i wesela. Nagle w tę ciszę śmiertelną wdarł się kwilący głos dzwonka kopalnianego, wzywającego górników na pasterkę, która wyjątkowo na kopalni Maurycy odbywała się w podziemnej kapliczce, zbudowanej jeszcze za czasów górnictwa rządowego.
Zaledwie głos dzwonka przebiegł całą osadę, a już rozbłysły światłem okna domostw górniczych, a za chwilę wszystkie ścieżki zaroiły się dziwnie drgającymi ognikami, które po pewnym czasie połączyły się i utworzyły długi, kołyszący się równomiernie korowód światełek.
To górnicy kopalni Maurycy i Józef w Niwce oraz Jacek w Bobrku, snuli się długim łańcuchem, jakby nocne duchy oświetlając sobie drogę kagankami górniczymi. Dążyli odświętnie ubrani na miejsce swojej pracy, aby stamtąd, z wnętrza ziemi, wyśpiewać światu przecudną melodię o przyjściu Zbawiciela. Lecz korowód ten był jakiś przedziwnie milczący; nie słychać było ani szeptów, ani głośnej rozmowy, nie słychać też było zeszłorocznych śmiechów radosnych, nie słychać i kolędy… Wszystkie twarze obleczone smutkiem, skrzywione boleśnie, a po niektórych staczają się łzy, skrycie ronione. Na przedzie korowodu idzie stary górnik Mateusz Martela z pochyloną smutnie głową, szepcząc do siebie jakieś niezrozumiałe wyrazy. Mróz skrzypi pod nogami, ale zimna nikt nie czuje, dzwonek na kopalni kwili i płacze, jakby nie w dzień wigilijny, lecz teraz nikt go nie słyszy. Wszystko dziś inaczej się dzieje jak roku zeszłego, nawet młódź górnicza milczy jak zaklęta i nie wyczynia sobie nawzajem niewinnych psot wigilijnych.
Korowód się zatrzymał, bo oto zaczernił się otwór pochylni schodowej. Przed otworem stoi naczelnik kopalni, a obok niego biała postać kapłana. Idący na przedzie Mateusz, zdjął z uszanowaniem czapkę z głowy, pokłonił się zwierzchnikowi, stojącemu również smutnie w ubiorze codziennym, pozdrowił go górniczym „Glückauf” i złamanym głosem zapytał: – „Czy ich odkopano”… Nie otrzymał odpowiedzi, ale domyślił się z smutnej twarzy zwierzchnika, że odkopywanie zaginionych nie dało rezultatu. Po pewnej chwili naczelnik z księdzem zwrócili się do wylotu kopalni, a korowód zaintonowawszy „Kto się w opiekę…”, poszedł za nimi.
Zaskrzypiały stopnie schodów, zadudniło w czeluści pochylni, głos pieśni stłumiły ściany gardzieli tunelu chodnika i za chwilę wąż światełek pogrążył się w podziemiach i znalazł się w kaplicy, o ścianach ciężkich, połyskująco szarych, – ot tak szarych jak dola górnicza, jak jego całe życie. Na skromnym ołtarzyku widniał posąg św. Barburki, a obok urządzony „żłóbek”. Przed tym to ołtarzem stanął Sługa Boży, a z ust jego popłynęła radosna wieść „Christus natus est Gloria in excelsis… „i przebijając mroczne głębie, odbijała się długo niemilknącym echem o czarne ściany i stropy kopalniane, łamała się o podpory drewniane i biegła hen, aż po filary. Z piersi braci górniczej buchnęła żwawo chórem kolęda „Anioł pasterzom mówił”, a potem „Lulajże lulaj”. Karne skupienie opanowało wszystkich, dusze na moment rozradowały się, łza błysnęła w oku jak gwiazda betlejemska z rozrzewnienia.
Po skończonej kolędzie wszyscy oglądnęli się za Mateuszem, który przecież klęczał od samego początku pasterki przy żłóbku Bożej Dzieciny, modląc się żarliwie. W tej chwili go nie było. Zmartwiał tłum górników z trwogi. Wiedział, dokąd się udał Mateusz. Wszak jeszcze wczoraj mówił on, że źle szuka się zasypanych towarzyszów, którzy już trzy dni pozostają odcięci od świata. Zrozumiał i naczelnik trwogę górników, bo szepnąwszy kilka słów do księdza, skinął na trzech doświadczonych i starych górników, odchodząc w stronę poprzecznego „ganku”.
A Mateusz? Ten z natchnienia Bożej Dzieciny poszedł starymi chodnikami w gardziel światów podziemnych, gdzie czaiła się wieczna, nieprzebyta ciemność, żarłocznie chłonąca w sobie podpory stropu jak stugębny smok. Nie przestraszała go czeluść złowroga i tajemniczo szumiąca cisza zamarłych z dawna chodników, nie przestraszały go trzaski pękającego stropu i spadające odłamki skał, on dążył na ratunek zasypanym towarzyszom, lecz inną drogą, którą mu wskazał Bóg -Dziecię, gdy modlił się u Jego żłóbka. Wyszedł z kaplicy z mocną wiarą, że odnajdzie żywych lub umarłych, ale oto siły go opuszczają, coś chwyta za gardło i dusi, jakiś półsen go ogarnia, jakieś nieznane moce, jakieś potworne mary otaczają go dookoła, szczerząc swoje paszcze, ziejące tylko nieszczęściem i chłodem, mrożące krew w żyłach. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Niby nie spał, a przecież dalekim był od rzeczywistości, od życia. Zaczął się mocować z sobą, powtarzał sobie z uporem, że przecież z rozkazu Bożej Dzieciny przyszedł tutaj, aby ratować zasypanych towarzyszów. W tym zmaganiu się, przez pół otwarte oczy, widzi rozstępujące się ściany chodnika, widzi wyłaniającą się groźną postać Skarbnika, otoczonego gromadą gnomów i duchów kopalnianych z kilofami na ramieniu i z błyszczącymi gwiazdkami nad czołem, które świeciły jak drobne lampki górnicze. Później zobaczył ognie buchające z otworów i szczelin ścian, korowód ludzi olbrzymów, którzy wkoło gromadzili się przy Skarbniku. Wreszcie ucichło wszystko, a Mateusz usłyszał potężny głos króla podziemi Skarbnika: – „Iżeś posłuchał głosu sumienia, iżeś nie bacząc na straszne niebezpieczeństwo, szedł na ratunek towarzyszom zasypanym, iżeś przez całą pasterkę modlił się o ocalenie kolegów, – wyjdziesz stąd cały i zdrów, lecz nie sam. Patrz! tam za tym „bąklem” jest wejście wąskie do miejsca, gdzie twoi towarzysze za parę godzin zakończyliby żywot. Idź! Spiesz się, bo czasu niewiele pozostaje zasypanym”.
Kończąc te słowa, znikł Skarbnik, a z nim cały jego dwór. Ocknął się stary górnik Mateusz, chwycił w drżące dłonie lampkę i pobiegł we wskazanym kierunku. Już minął toń „bąkla”, gdy wtem straszny trzask, łomot i huk zapełnił opuszczony chodnik. Runął strop jego, rozstąpiła się boczna ściana, sypiąc gruzem i rumowiskiem, spoza których wyłoniła się postać anioła skrzydlatego, nucącego „Gloria in excel sis…”. Jeszcze jeden krok, jeszcze jeden wysiłek i Mateusz zlany potem, okrwawiony, pokaleczony, dopadł do omdlałych towarzyszów, którzy leżąc na spodzie filaru tylko dlatego ocaleli, że belki stropu padając, oparły się ukosem o ścianę, tworząc rodzaj dachu nad nieszczęśliwcami. Ostatnim wysiłkiem wyciągnął z kieszeni blaszankę z jakimś napojem, który sobie przygotował na tę „podróż”; jeszcze w domu przed pasterką, wlał w usta trzem towarzyszom po kilka kropel i omdlał z wyczerpania. Po odzyskaniu przytomności, rozradował się wielce, bo zobaczył drogich kolegów już siedzących, choć strasznie zmizerowanych.
W tej chwili znów zatrzęsły się podziemia, znów powtórzył się potężny trzask i huk, a Mateusz przy bladym świetle swej lampki widzi, że „calizna” boczna rozchyla się, a w otworze jej ukazuje się odblask dalekiego, mdławego światła. Zerwał się na równe nogi, runął w ten ciemny otwór, a nie mogąc z wysiłku nadmiernego biec dalej, usiadł na kupie gruzu i ostatnim tchem zaintonował „Gloria in excelsis Deo…”.
Co się później działo, stary Mateusz nie mógł powiedzieć. Gdy się przebudził, zobaczył znów ołtarzyk z św. Barburką, obok żłóbek z Bożą Dzieciną, a przy nim trzech uratowanych towarzyszów klęczących, i tłum górników, i księdza w bieli, i naczelnika, któremu po twarzy płynęły strumienie łez z radości.
I zaskrzypiały znów schody pochylni, ale jakoś radośniej i weselej. Tłum górników z naczelnikiem, kapłanem i trzema towarzyszami uratowanymi cudownie, mając w pośrodku bohaterskiego Mateusza. Wracał po pasterce do domów z radosną pieśnią na ustach: – „Bóg się rodzi…”.
Szukając pomysłu na tekst do kolejnego wydania „Z Kurierem po Sosnowcu”, brałem pod uwagę tematykę związaną z Barbórką oraz Bożym Narodzeniem. Przypomniałem sobie wtedy o pięknej legendzie spisanej onegdaj przez Mariana Kantora-Mirskiego. Początkowo nosiłem się z zamiarem przekazania tej opowieści swoimi słowy, jednak urzeczony oryginalnym zapisem postanowiłem inaczej. Kiedy od Marka i Łucji uzyskałem wsparcie w zilustrowaniu artykułu, to byłem już pewien, że w grudniowym „Kurierze” znajdzie się legenda o pasterce na kopalni Maurycy.
Artur Ptasiński,
Centrum Informacji Miejskiej
* Patrząc z pespektywy dnia dzisiejszego należy liczbę 100 zastąpić liczbą 200.
**Kopalnia Maurycy była niedużą kopalnią węglową działającą w latach 1814-1857 (być może już wcześniej). Znajdowała się w okolicach ulicy Konstytucji.