Spotkanie autorskie w mbp
Pisarka, publicystka, felietonistka, jurorka międzynarodowej Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego oraz laureatka Nagrody Literackiej Nike (2013) za powieść „Ciemno, prawie noc”, czyli Joanna Bator, była kolejną bohaterką wieczoru autorskiego, zorganizowanego 5 marca w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Sosnowcu.
Najwięcej mówiła o swojej ostatniej powieści, czyli „Wyspie łzie”. Zanim została pisarką, pracowała jako adiunkt w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN oraz wykładała m. in. W Polsko-Japońskiej Wyższej Szkole Technik Komputerowych. Dwukrotnie przebywała na stypendiach w New School for Social Research w Nowym Jorku, Londynie i trzykrotnie w Tokio jako stypendystka JSPS, Cannon Foundation in Europe oraz Japan Foundation. Spotkanie prowadziła poetka i powieściopisarka, Marta Fox. Czytelnicy mieli także okazję, by zadać pytanie i porozmawiać z pisarką.
Odebrała Pani nagrodę Nike za książkę „Ciemno, prawie noc”. To zawsze jest taki moment, kiedy czytelnicy i krytycy oczekują od laureata nagrody, że pofrunie jeszcze wyżej. Może to być także moment paraliżujący. Proszę powiedzieć, jak to było u Pani…
Myślę, że w każdej pracy i w każdym zawodzie należy się starać, żeby nie przekroczyć takiego momentu, w którym całe jestestwo mówi człowiekowi, że musi zwolnić i odpocząć, nie zależnie od tego, czy jest się matką, która pracuje tylko w domu, lekarzem czy pisarką. Ja bardziej byłam znużona po trzech powieściach niż odczuwałam jakąś presję po Nike. Ta nagroda tak na prawdę nie zmienia dużo. Jest w prawdzie rytuałem przejścia, niesie coś w rodzaju ulgi, jak i satysfakcji. Nie jest to jednak żaden kamień milowy w życiu. Napisałam w ciągu czterech lat trzy grube powieści. Po książce „Ciemno, prawie noc” wszystko mi mówiło: „Zrób coś bezinteresownego, nie ulegaj głosowi wydawcy, który ciągle pyta, kiedy będzie kolejna powieść?”. Z tego poczucia, pragnienia, zrobienia czegoś innego, szalonego, innego, własnego, bezinteresownego, krok po kroku rodził się pomysł na książkę „Wyspa łza”.
Jeśli Pani pozwoli, zacytuję: „Ja, wieczna poszukiwaczka znaków i olśnień, przeczytałam w gazecie porzuconej przez kogoś w kawiarni, że fizycy stworzyli niszę w czasie. Wiedziałam, że to zdanie czekało właśnie na mnie. Wyobraziłam sobie niszę w czasie jak coś w rodzaju kieszeni kangurzycy, w której można się skryć, z nieruchomieć, jednocześnie pędząc przez prerię. Za wszelką cenę próbowałam uniknąć banału depresyjnego za łamania i twórczego kryzysu, bo nie mieścił się w mojej wizji życia, podobnie jak dewocja religijna i operacje plastyczne czy odbicie mężczyzny przyjaciółce. Aż w końcu pojawiła się Sandra Valentine. Postanowiłam wyjść jej na spotkanie. Gotowa na wszystko, na co mnie czeka, nawet na to, że aby wytłumaczyć się z tego bzika, będę musiała opowiedzieć własną historię…”. Książkę dedykuje Pani Sandrze Valentine i innym, które zniknęły bez śladu. To „znikły bez śladu” powtarza Pani kilkukrotnie i stało się to zdanie inspiracją, by konstrukcję powieści oprzeć na tej autentycznej osobie…
Kiedy skończyłam, „Ciemno, prawie noc”, zaczęły mnie prześladować takie słowa: „Znikła
bez śladu…”. Są zwolennicy form znikła lub zniknęła. My wybraliśmy w wydawnictwie „Znak” formę: znikła. Te słowa mnie prześladowały. To nie jest tak, że te słowa pojawiły się znikąd. Ten motyw zawsze wydawał mi się fascynujący. Mamy co najmniej dwie strony znikania bez śladu. Zacznijmy od tej strony pozytywnej. Po 35 roku życia zaczyna się turbo przyspieszenie
i człowiek zdaje sobie sprawę, że po drodze porzucił inne drogi. Nie znaczy, że były one lepsze, były to inne życia. Mogłam zostać w Japonii, pracować na uczelni, wykładać filozofię
i mieć zupełnie inny świat, inny kosmos. Zniknąć bez śladu może oznaczać, że po drugiej stronie rzeki, na jakiejś wyspie, zacznie się wszystko od nowa. Jest to fascynujące. Któż z nas nie miał ochoty, by zniknąć tak po prostu, na dobre i nic nie tłumaczyć? Drugi aspekt znikania bez śladu jest czarny i dotyczy znikania – raz a dobrze – czyli śmierci. Nie pamiętam, gdzie to przeczytałam, że gdyby w najczarniejsze noce, obok naszego łóżka był mały czerwony guziczek, który można nacisnąć, to ciekawe, ile osób by wciąż tutaj zostało. Kiedy te słowa do mnie wróciły z taką obsesyjną siłą po napisaniu „Ciemno, prawie noc”, myślałam, że napiszę kolejną powieść. Nic się jednak nie otwierało. Siedziałam w internecie, wpisywałam te słowa w wyszukiwarkę i czytałam historie kobiet, które znikły bez śladu; historie fascynujące, z dobrym zakończeniem, a najczęściej ze złym zakończeniem. Tylko jedna historia, z powodów których nigdy nie zrozumiem, pociągnęła mnie i uwiodła. Historia Samdry Valentine, młodej Amerykanki, która 25 lat temu przepadła bez wieści na SriLance. Nigdy nie odnaleziono jej ciała i do tej pory nie wiadomo, co się z nią stało. Ta nieznajoma kobieta stała się dla mnie kimś w rodzaju przewodniczki, wcieleniem mojej mrocznej bliźniaczki. Poczułam, że mam ochotę zrobić coś szalonego, pojechać tam i zobaczyć, co ona ma mi do dodania, jaką historię, co tam się będzie działo ze mną i z pisaniem.
Jak długo trwała ta podróż?
Trwała tylko miesiąc. Ale był to długi miesiąc.
Idzie Pani tropem Sandry. Oprócz niej jest jeszcze Anna Karr, która pojawia się jako bohaterka Pani kolejnej książki, którą już Pani pisze…
Książka, „Wyspa łza”, która nie jest powieścią, ale esejem intymnym, jest także teaserem, zapowiedzią mojej powieści. Anna Karrna Sri Lance przybiera konkretną postać. Jest bohaterką kolejnej mojej powieści „Rok królika”. Anna Karr pisze romanse historyczne i stoi
na przeddzień zniknięcia bez śladu.
Ta mroczna siostra bliźniaczka…dokąd Pani prowadzi?
Sri Lanka mnie zaskoczyła. Rzeczywistość w podróży jest dla mnie bardzo hojna. Zewnętrznie
dzieje się dużo rzeczy. Tam działo się relatywnie mniej niż podczas moich innych podróży. Wszystko prowadziło mnie poza Sri Lankę, na moją własną wyspę (…). Z jednej strony Sri Lanka jest olśniewająco piękna, a z drugiej strony od końca lat 70. do 2009 r. toczyła się bratobójcza, krwawa wojna. Według niepełnych szacunków zginęło tam około stu tysięcy ludzi. Cień tego konfliktu, jeszcze czuć, czuć w raju zapach spalenizny. Ten konflikt ciągle żyje
w umysłach ludzi, w niedopowiedzeniach, w wewnętrznych animozjach. Zderzenie tego tropikalnego piękna z cieniem wojny, ze świadomością, że w lasach ciągle gniją ludzkie szczątki, było dość dojmujące i trudne po prostu. To nie była rajska przyjemna wyprawa. Być może wrócę tam jeszcze w inny sposób, być może reportażowy. To nie jest raj.
Dzięki Pani książkom mogę szukać także siebie i bardzo mi się te tropy podobają. Przed każdym rozdziałem zamieszcza Pani motto jakiegoś pisarza. Przywołuje Pani między innymi Witkacego. Dlaczego Sri Lanka i Witkacy?
Witkacy to była moja wielka licealna miłość. Nie wiem, ile szesnastoletnia dziewczyna może zrozumieć z Witkacego, ale coś na pewno. Kiedy zaczęła mi się ta cejlońska podróż, to nagle
mówię: „Rany! To dzieje się przecież równe sto lat po pamiętnej podróży Witkacego na Cejlon, na który w 1914 r. wyjechał z Bronisławem Malinowskim”. Byli zresztą wielkimi przyjaciółmi. Witkacy stracił narzeczoną, która popełniła samobójstwo. Był w rozpaczy. Z kolei Bronisław Malinowski był po historii miłosnej niemożliwej. Pojechali razem, uwielbiając się i szanując. Tam stało się między nimi coś bardzo złego. Są różne podejrzenia. Jest książka szwedzkiej autorki, która wskazuje, że mieli oni jakiś rodzaj erotycznego związku, który tę przyjaźń rozwalił. Znalazłam pensjonat, w którym Witkacy spędził noc, podobno jedno z tym miejsc, gdzie miał ochotę strzelić sobie w łeb. Ten pensjonat ciągle jest. Na jego tyłach leżała góra starych mebli. Tak sobie pomyślałam, że mogłyby być to meble, które były wtedy używane, kiedy przebywał w tym miejscu Witkacy. Jego już nie ma, ale jego duch tam został.
Dużo Pani pisze o melancholii, nawiązując też do swojej sytuacji i wskazując, że Pani też jest melancholiczką. Czy zrodziła się w Pani myśl, by napisać książkę o tych mrocznych doświadczeniach i siostrze bliźniaczce? Pani odróżnia melancholię od depresji…
Są różne odcienie tej ciemności. Ja jestem klasyczną melancholiczką. Może nieco bardziej niż
przeciętna osoba odczuwam egzystencjalny fakt, że… wszyscy umrzemy. Raz po „Ciemno…”
byłam już blisko tej granicy, za którą pojawia się kliniczna choroba. Statystyki są przerażające. Co trzecia osoba dozna w swym życiu depresji – długotrwałej lub będącej reakcją na traumatyczne wydarzenie. Jest depresja endogenna, która przychodzi, kiedy człowiek jest
szczęśliwy, boga ty i spełniony, i być może przez to jeszcze straszniejsza. Bo ludzie mówią:
„Ale wszystko masz i co jeszcze ci smutno, weź się w garść!”. W każdym przypadku smutku
lekarze od razu dają lekarstwa. Być może warto spróbować, wyciągnąć się za włosy i nie przeoczyć tej granicy, kiedy samemu już się nie da. Cieszę się z obecności mojej mrocznej siostry i niech ona już prowadzi. Nie planuję napisać żadnej książki o depresji.
Skąd Pani bierze odwagę, żeby pisać? Pisarstwo to przecież bardzo trudny zawód…
Jest trudny. Trudno jest na przykład, kiedy dochodzi się do momentu, że jest się bardzo wyeksponowaną osobą i trzeba uciekać na imprezie, by nie pozować na ściance. Nie są to jednak problemy, które mogą człowiekowi złamać życie. Ten zawód przynosi wielkie nagrody i nie mam tu na myśli takich nagród jak Nike czy innych. Bardzo lubię spotkania z czytelnikami. Są rzeczy, których nie znoszę, czyli promocyjne obowiązki medialne, ale
da się to zrobić. Jest na przykład strach, że kolejna powieść nie przyjdzie. I co wtedy? Widziałam już wiele karier rozpoczętych świetną książką i… koniec.
Co jest takiego w Wałbrzychu? Coś w powietrzu?
Mam dwie odpowiedzi na to pytanie, w zależności od tego, jak to czuję. Jedna brzmi tak: gdybym była z Sosnowca, to pisałabym takie książki o Sosnowcu, ale jestem z Wałbrzycha. A druga jest taka, że rzeczywiście jest to miejsce szczególne. Jednak bliższa jestem tej pierwszej odpowiedzi. Ja nie wybrałam tego miasta, ale to miasto samo mnie wołało w tych trzech książkach i nic się na to nie dało poradzić.
25 lat temu na Sri Lankę pojechała polska pisarka Joanna Bator. Zaginęła tam bez śladu i nie odnaleziono jej ciała. Po 25 latach pojechała tam inna pisarka, Sandra Velentine, spędziła tam miesiąc, nie odnaleziono jej ciała, nie dowiedziała się niczego, ale napisała inną biografię. Czy to jest uczciwe?
Zastanawiałam się oczywiście, czy nie wykorzystuję tej historii. Z drugiej jednak strony, jaką realną krzywdę mogę wyrządzić za pomocą książki? Ja złożyłam Sandrze Velentine taki siostrzany hołd. Zastanawiałam się, co myślała ta młoda kobieta, kim była, przeszłam jej wszystkie ślady na tej wyspie. Jej już nikt nie szuka. Zadedykowałam jej
książkę i tylko tyle mogłam dla niej zrobić.
Napisała Pani takie zdanie: „Gdyby zaginione bez śladu odnalazły się, byłyby ich miliony, a świat zadrżałby, gdyby opowiedziały, co im się przydarzyło”.
Ja jestem czytelniczką tabloidów. Z takiego względu, że kolekcjonuję dziwne nagłówki, bo są mi potrzebne, a nie ma lepszego źródła niż „Fakt” i „Super Express”. Bez przerwy giną kobiety. Jest to przerażające. Niektóre się zaraz znajdują, jak dwie małe dziewczynki, które popełniły samobójstwo, ale tyle z nas gdzieś po prostu przepada…