Piotr Zawadzki, aktor sosnowieckiego Teatru Zagłębia, zagrał tytułową rolę w nowym serialu „Diabeł łańcucki” w reżyserii Macieja Jurewicza na podstawie książki Jacka Komudy. Można już zobaczyć pilotowy odcinek nowej produkcji
Zagrał pan główną rolę w serialu „Diabeł łańcucki”. Wiemy, że będzie to produkcja z gatunku tzw. płaszcza i szpady. Wiadomo, kiedy i gdzie będzie można zobaczyć serial?
Nie wiemy jeszcze, czy będzie to jakaś telewizja, czy jakaś platforma. Jest kilku kontrahentów, z którymi zaczynają się rozmowy. 19 lutego na zamku w Krasiczynie odbyła się premiera naszego pierwszego odcinka. Teraz toczą się rozmowy. Serial jest historyczny, właśnie z gatunku płaszcza i szpady. Mówi o postaciach, które rzeczywiście w XVII wieku żyły na Podkarpaciu. Stanisław Stadnicki, zwany później diabłem łańcuckim, był postacią, która tłukła złote monety, żeby mieć taniej. Grabiła, rabowała, napadała na sąsiadów, po czym zgłaszała się do sądu i mówiła, że to sąsiedzi napadli. Stadnicki wynajmował też do tego zawadiackiego Jacka Dydyńskiego. Tę postać gra Mateusz Banasiuk. W to wszystko wpleciona jest jeszcze postać Gedeona, którego gra Radosław Pazura.
Jak pan trafił na plan tego serialu?
Był casting. Produkcja miała dwie bardzo znane osoby i mnie. Po castingu produkcja powiedziała, że zadzwoni do mnie. Pomyślałem, że jak zwykle zadzwonią, przeproszą i podziękują, a zadzwonili, żeby powiedzieć, że zdecydowali się na mnie.
Aktorom ze scen innych niż warszawskie czy krakowskie trudniej jest trafić na plan filmowy czy telewizyjny? A może to kwestia logistyki i trudności połączenia obecności na planie z obecnością w teatrze?
Myślę, że to właśnie kwestia logistyki. Ja wielokrotnie odmawiałem pojechania na plan filmowy, gdy miałem tu spektakl czy próbę. Na planie filmowym jest tak, że często może się przedłużyć. Mając w zanadrzu spektakl czy próbę odmawiałem, bo wiedziałem, że mogę nie zdążyć wrócić. Dość często rezygnujemy z dość prozaicznych powodów. Dlatego łatwiej jest zaangażować aktora, który mieszka w Warszawie, bo większość rzeczy kręci się właśnie tam. Chociaż akurat w przypadku „Diabła łańcuckiego” pracowaliśmy w cudownym miejscu, czyli w Bieszczadach. Rozmawialiśmy z Radkiem Pazurą, że w Warszawie nie dałoby się tego nakręcić. To tam była cerkiew w Piątkowej, tam był dwór obronny w Bachowie, było miasteczko fantasy, które udawało wioskę. Te lokalizacje i te piękne Bieszczady też zagrały w tym serialu.
Zdjęcia już się zakończyły? Teraz czas na etap montażu?
Wszystko jest już gotowe. Po premierze w Krasiczynie objeżdżamy Polskę z pokazami. Byliśmy m.in. w Sosnowcu, w Mediatece. Jedziemy też m.in. do Gdańska czy Sandomierza.
Podczas pracy na planie polubił pan klimat Polski szlacheckiej z XVI czy XVII wieku?
Marzeniem każdego jest w dzieciństwie to, by być kowbojem czy D`Artagnanem. Tu możemy rzeczywiście przenieść się w XVII wiek, który był dla Polski najlepszym okresem. Polska była potęgą od morza do morza. To byli strasznie odważni ludzie, którzy weszli do Moskwy. Myślę, że warto pokazywać taką Polskę. Gram, oczywiście, postać negatywną, ale są też i postaci pozytywne. Myślę, że martyrologii jest zbyt dużo, a pokazać trzeba ten okres, gdzie wygrywaliśmy i byliśmy wielcy.
Serial „Diabeł łańcucki” jest porównywany do „Czarnych chmur”, które chyba każdy widział. To porównanie uprawnione?
Nawet my w ten sposób to porównywaliśmy. „Czarne chmury” to był kawał dobrego kina, ale – no właśnie – zostały nakręcone chyba pięćdziesiąt lat temu. Od tego czasu nie zrobiono nic dobrego z tej serii płaszcza i szpady. Jako że jestem już po premierze, mogę śmiało powiedzieć, że zrobiliśmy kawał dobrego kina i może być jeszcze lepiej. W gruncie rzeczy zrobiliśmy je za połowę sumy, która powinna być przeznaczona na każdy odcinek. Wszystkim zależało, wszyscy się zebrali i dlatego udało się to zrobić.
Wiadomo ile odcinków będzie liczył serial? Czy w zależności od tego, gdzie będziemy go oglądać, może zostać jeszcze przemontowany?
Na dzień dzisiejszy pierwszy sezon ma się skończyć siedmioma odcinkami. Teoretycznie w tym siódmym powinienem zginąć, ale reżyser zaplanował, że nie zginę, więc jest planowana druga seria. Co będzie dalej, zobaczymy.
Praca na planie serialu i praca w teatrze, gdzie jest żywy kontakt z publicznością, różni się?
Bardzo. To po pierwsze zupełnie inne granie. Trzeba grać delikatnie. Kamera jest bardzo blisko. To też kwestia pewnej gotowości, ale z drugiej strony można to powtórzyć. W teatrze tego nie ma. Jako że już ponad trzydzieści lat gram w teatrze, prawie wszystko wiem na ten temat. Świat filmu jest mi mniej znany i go odkrywam, ale okazało się, że kamera mnie kocha, jest cudownie, jest uroczo i życzę sobie, żeby tych ról było więcej.
A co w Teatrze Zagłębia? Pamiętam świetnego Gierka w „Czerwonym Zagłębiu”. W jakich spektaklach można pana aktualnie zobaczyć i jakie nowe role się szykują?
Zrobiliśmy we wrześniu w reżyserii Roberta Talarczyka spektakl „Nikaj” według książki Zbigniewa Rokity. To koprodukcja z kolegami z Teatru Wyspiańskiego. To mała rólka, ale gram tam. Miałem zagrać teraz w najnowszej premierze, czyli w „Poskromieniu złośnicy” w reżyserii dyrektora artystycznego Jacka Jabrzyka, ale trochę zdrowotnie mi się ten plan pokrzyżował. Wejdę do tego spektaklu, ale dopiero w maju. Pod koniec kwietnia w Teatrze Rozrywki planujemy mój monodram „Audiencja V” Bogusława Schaffera.
fot. archiwum Piotra Zawadzkiego