Spotkanie autorskie z Anną Dymną
Królowa sceny teatralnej i filmowej, czyli aktorka ANNA DYMNA, gościła 18 września w Miejskiej Bibliotece Publicznej.
Od 1973 r. jest związana z krakowskim Narodowym Starym Teatrem im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. Zadebiutowała jeszcze na studiach, w 1969 r. w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie rolami Isi i Chochoła w „Weselu” Stanisława Wyspiańskiego. W 2003 r. w telewizji zaczęła prowadzić cykliczny program „Anna Dymna – spotkajmy się”, w którym gościła osoby niepełnosprawne oraz ciężko chore. W tym samym roku założyła w Krakowie Fundację Anny Dymnej „Mimo Wszystko”. Fundacja zajęła się organizacją Warsztatów Terapii Artystycznej i opieką nad podopiecznymi, niepełnosprawnymi intelektualnie mieszkańcami schroniska w podkrakowskich Radwanowicach. Pod pieczą fundacji odbywają się Festiwal Zaczarowanej Piosenki im. Marka Grechuty, Ogólnopolskie Dni Integracji „Zwyciężać mimo wszystko” oraz Ogólnopolski Festiwal Twórczości Teatralno-Muzycznej Osób Niepełnosprawnych „Albertiana”. Fundacja finansuje także budowę ośrodków rehabilitacyjno-terapeutycznych. Anna Dymna zagrała kilkadziesiąt ról teatralnych i filmowych, za które była wielokrotnie nagrodzona. Spotkanie z aktorką poprowadziła dr Ewa Dąbek-Derda z Uniwersytetu Śląskiego, a pytania zadawali także czytelnicy. Aula sosnowieckiej biblioteki pękała w szwach. Po spotkaniu aktorka rozdała dziesiątki autografów i rozmawiała z czytelnikami.
Jak się czuje aktor, który całe życie pracuje na scenie narodowej?
Jestem na etacie w teatrze od 1973 r., ciągle, nieprzerwanie. Od niedawna ma przydomek Narodowy, ale przez lata był po prostu Starym Teatrem. Ciągnęły mnie do siebie inne teatry, ale ja byłam wierna temu właśnie teatrowi z premedytacją i uporem. Zdawałam sobie sprawę, że jeśli pojadę do Warszawy, to będę miała do zrobienia dziesięć razy więcej filmów i wszystkiego, ale to się wszystko szybko skończy. A ja chciałam długo pracować. Tak zdecydowałam. Kiedy zaczynałam pracę w teatrze, to był jeden z najlepszych teatrów w Europie. Wówczas była komuna ciemna i nie było wiele atrakcji. To był taki teatr, do którego się chodziło jak do świątyni. Myśmy byli w pewnym sensie, chociaż nam się to nie należało, kapłanami sztuki. Ludzie przychodzili do nas po prawdę, nadzieję, słońce i jasność. Powstawały u nas najlepsze przedstawienia i pracowali u nas najlepsi reżyserzy. Miałam to wielkie szczęście, że pracowałam z wybitnymi reżyserami. I ciągle jestem w teatrze. To jak jakaś choroba. Nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej, że nie pracuję w teatrze. Teraz kiedy były wakacje, to dziwnie się czułam przez ten cały czas, kiedy nie gram. Przez lata nasza scena się zmieniała. Zmienił się także zespół. Są nowi aktorzy, ale chociaż odmawiam czasem grania w przedstawieniach, których nie rozumiem, to jednak ciągle znajduję takie role, które mogą pokochać i jestem skazana na…
Sukces…
Nie na sukces. Jestem uszkodzona przez takich reżyserów jak na przykład Swinarski, którzy
mówili, że ten zawód wymaga miłości, że bez miłości i całkowitego oddania, aktor nie może
grać. Do tej pory mam właśnie taki romantyczny stosunek do tego zawodu. Miałam szczęśliwe życie artystyczne, chociaż nawet nie miałam czasu, żeby się zastanowić, czy chce być aktorką. To po prostu mnie tak wciągnęło, bo chciałam zdawać na psychologię, ale zdawałam także do szkoły teatralnej. Byłam bardzo wstydliwym dzieckiem i nigdy sobie nie wyobrażałam, że będę aktorką, która stoi na scenie przy tłumie ludzie i codziennie musi zdawać egzamin. Śmiać się na zawołanie, płakać na zawołanie i wszyscy będą się na mnie patrzeć, czy jestem gruba, chuda, czy ładnie wyglądam i cały czas mnie oceniać. Mój sąsiad z dołu, jak się dowiedział, że złożyłam papiery na psychologię, na Uniwersytet Jagielloński, to mnie złapał na korytarzu i stwierdził: „Gówniaro, psychologiem to każdy może być (co oczywiście nie jest prawdą), masz zdawać do szkoły teatralnej”. Do szkoły teatralnej egzaminy były wcześniej o miesiąc, więc ja niczym nie ryzykowałam. Wierszy umiałam pełno, bo się całe życie uczyłam. Dostałam się do szkoły z najwyższą ilością punktów i zaczęłam studiować. Ale czy ja chciałam być aktorką… Do tej pory sobie nie odpowiedziałam na to pytanie.
Aktorowi przydaje się znajomość psychologii?
Jeśli ktoś jest aktorem z prawdziwego zdarzenia, to przez całe życie nie robisz nic innego, jak penetrujesz zachowanie człowieka, jego kompleksy i cierpienia. Najpierw muszę zrozumieć rolę, by ją pokochać i następnie tak ją pokazać, by ludzie też zrozumieli. Cały czas się zastanawiam nad kondycją człowieka. Moje marzenia o tym, żeby być psychologiem, spełniły się w 150 procentach. Tylko że ja w inny sposób pomagam ludziom. Teatr także jest takim gabinetem psychoterapeutycznym. Mi na pewno dodaje sił. Kiedy wchodzę na scenę, to nie mam niczego, zapominam o wszystkim, co wokół. Nawet jeśli chodzę z siekierą i morduję i czasem robię strasznie trudne rzeczy, na które już by mnie nie było stać w rzeczywistości. To jednak na scenie człowiek ma adrenalinę i robi rzeczy, których normalnie nie potrafi. W stosunku do widzów teatr też powinien taką funkcję pełnić. Pobudzać do myślenia, rozwijać wyobraźnię, uświadamiać i czegoś uczyć. Mamy trudne życie i czasem przydałoby się przyjść na takie przedstawienie, kiedy zapominasz o wszystkim. Wchodzisz w inny świat i odpoczywasz. O to jest coraz trudniej, bo teatr teraz coraz częściej prowokuje i zmusza do myślenia. Moje życie zatoczyło dziwne koło. Teraz stoję przy ludziach, którzy są chorzy i niepełnosprawni i przez to, że jestem aktorką, to potrafię z nimi rozmawiać, potrafię ich słuchać i umiem się z nimi zaprzyjaźnić. Osoby niepełnoprawne same musiały ośmielić się i pokazać, że tacy ludzie istnieją. Kiedy w 1972 roku pojechałam do Londynu z teatrem i zobaczyłam, że jest tam pełno osób niepełnosprawnych, to sobie pomyślałam: „O Bo że, jacy u nas są szczęśliwi ludzie, bo u nas nie ma osób niepełnosprawnych”. U nas też byli, ale pozamykani w domach. Na szczęście to już się zmieniło. Jest tysiąc razy le piej. Osoby niepełnosprawne pojawiły się w kinach, restauracjach, teatrach. Żyją obok nas, z nami, a już nie w zamknięciu.
Można się spotkać z takimi opiniami, że nie sposób się nauczyć zawodów artystycznych. Czy zgadza się Pani z tą opinią?
Talentu nie można się nauczyć. Albo ktoś jest utalentowany, albo nie. Albo ktoś ma iskrę bożą, albo jej nie ma. Czasem ta iskra jest ukryta. Szkoła teatralna pomaga odkryć tę iskrę. Jest wogóle bardzo ważnym miejscem. Uczymy się w niej techniki. Tego, że wchodzimy na scenę i nas słychać, umiemy się ruszać, mamy świadomość ciała. W szkole dostajemy bardzo wrażliwych ludzi i często bardzo nieśmiałych. Trzeba dać im odwagę, by wydobywali z siebie wszystko to, co mają najpiękniejsze. Zawód aktora wymaga straszliwej odwagi. Czasem na scenie robimy rzeczy tak wstydliwe, że wolałabym się rozebrać i stanąć nago gdzieś na rynku, w centrum miasta i kosztowałoby to mnie dużo mniej niż gra na scenie. Musimy wydobywać z siebie bardzo różne emocje. Zawód polega na tym, że musisz zrozumieć rolę, spróbować, jak te emocje przedstawić, wydobyć je z siebie. Trzeba umieć się koncentrować. Jak się jest aktorem, to nigdy nie można powiedzieć, że umie się już wszystko. Kiedy ja dostaję nową rolę, to nic nie wiem. Każda rola jest dla mnie tajemnicą, dla tego praca ze studentami jest bardzo odpowiedzialna. Czasem są takie zajęcia, że jest jeden student i pracuje nad nim czterech pedagogów. Ale ta praca nie polega to na tym, że trzeba mówić głośniej, czy szybciej. Im bardziej jest ktoś utalentowany, tym delikatniej trzeba z nim pracować, żeby go otwierać, a nie zamykać. Jednych trzeba szturchnąć, a innych nawet palcem nie można dotknąć, bo się rozsypią.
Co aktor ma zrobić z tymi emocjami, które mu towarzyszą, kiedy gra rolę? Jak się ma na koncie tyle przeżytych postaci…
Każdy aktor jest inny i przeżywa to inaczej. Zazwyczaj jest tak, że im się jest bardziej doświadczonym aktorem, to tym większą ma się tremę. Czuję odpowiedzialność ogromną, że gram i ta trema jest co raz większa. Przed premierą jest stres przeogromny. Kiedy mój synek był mały, to mówił: „Mama będzie miała premierę, bo znowu włożyła mięso do pralki”. Potem kiedy jest pierwsza i druga próba generalna, pojawia się takie uczucie, jakby coś we mnie wstępowało i jakby mi ktoś skrzydła doczepił, to znaczy, że dam radę i że będzie dobrze. Uczę studentów, że role, które grają, nie mogą ich wykańczać. Że muszą dać im siłę, a nie mogą ich zabić. Spotkałam się z wieloma wielkimi aktorami w życiu, którzy po zrobieniu filmu musieli iść do szpitala na terapię. Kiedy pytałam, co im się dzieje, odpowiadali: „Jestem jak pusty dzban, jakby mnie ktoś opróżnił”. Ja dbam o to, by moje role mnie wypełniały. Ale kiedy schodzę ze sceny, to po prostu jestem Anna Dymna. Czasem brudna i zakrwawiona, ale
tylko już Anna Dymna.
Jak ocenia Pani współczesny teatr?
Zmieniła się rzeczywistość. Wszystko się przewartościowało i wszystko jest dozwolone. Twórcy poszukują nowych środków wyrazu i nowych odczytań. Trochę się w tym czasem gubią. Zastanawiają się, co robić, żeby człowiekiem wstrząsnąć. Teatr wróci do dawnej formy. Powoli. Już dzisiaj trafiają się reżyserzy, którzy uważają, że w teatrze powinno być trochę poezji, spokoju i ciszy. Obecnie poszukuje się jednak nowych form wyrazu. Jak nasz dyrektor wystawił „Króla Leara” i pojechał na festiwal do Gdańska, to wygrał Złotego Yorika, chociaż król Lear to papież, a jego córki to kardynałowie i… niektórzy nic z tego nie zrozumieli. A to wykorzystanie sztuk do wyrażenia treści współczesnych. Ja nie będę stała na stanowisku, że trzeba potępić to, co się teraz dzieje w teatrze. Kiedy się na niego obrażę i będę pluła, to po prostu wyjdę i już nie wrócę. Ciągle myślę, że mogę się przydać i coś swojego przemycić. I jeszcze zagrać kolejną rolę…