Spotkanie autorskie w Miejskiej bibliotece publicznej
Jacek Hugo-Bader, jeden z najlepszych polskich reportażystów, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, był bohaterem autorskiego spotkania, które odbyło się 13 października w Miejskiej Bibliotece Publicznej.
Spotkanie prowadził Bartłomiej Majzel. Pytania zadawali także czytelnicy. Najwięcej dotyczyło wyprawy na Broad Peak, której pokłosiem była książka „Długi film o miłości. Wyprawa na Broad Peak”. Reportaż, który powstał w wyniku zorganizowanej ekspedycji, bypochować himalaistów – Macieja Berbekę i Tomasza Kowalskiego, ściągnął na Hugo-Badera falę krytyki i oskarżeń. Teraz dziennikarz pracuje nad kolejną książką, „Skuchą”, o swoich dawnych kolegach i koleżankach z czasów Podziemia.
Książkę „Długi film o miłości. Wyprawa na Broad Peak” należy umiejscowić w trzech kontekstach. Po pierwsze tragiczna wyprawa, z której nie wróciło dwóch himalaistów. Drugi kontekst to Pana udział w tej wyprawie. I trzeci kontekst, niespodziewany. Zgiełk, awantury, sprostowania, przeprosiny i tak dalej i tak dalej. Zanim jednak przejdziemy do tej książki, chciałbym zapytać o trzy poprzednie książki, które były związane z tematem Rosji. Skąd ta fascynacja Rosją i Wschodem? Co pana tam pchało?
Co mnie pchało? Na początku polecenie służbowe. A potem już nie było odwrotu. Może to głupio zabrzmi już w drugim zdaniu naszego spotkania, ale najzwyczajniej w świecie, zakochałem się w tym kraju. To wcale nie jest takie trudne. Wystarczy popatrzeć na rosyjski film, posłuchać muzyki albo przeczytać rosyjską książkę. Uwielbiałem już jako nastolatek rosyjską literaturę. Ten kraj, ci ludzie, ugościli się w moim sercu. Równie dobrze można zapytać: „Dlaczego zakochuję się w tej dziewczynie, a w innej nie?”. Skoro ta jest dużo fajniejsza od tej, ale jednak wolisz tą. Z jakiegoś powodu. Tak, jestem rusofilem, na dodatek antysowieckim i tyle. Poczułem to podczas mojego drugiego wyjazdu do Rosji. Pojechałem do Rosji, stanąłem na ulicach Moskwy, na których toczyła się wojna. W 1993 r. był pucz w Moskwie. Świat nie wiedział, o co chodzi. A było bardzo groźnie. Ruskie czołgi z ruskich armat walą do ruskiego parlamentu, który płonie. Bardzo to było trudne do wytłumaczenia. Wysłali mnie, bo powiedzieli, że jestem specjalistą. A ja byłem wcześniej tylko raz w Rosji, a już zostałem…specjalistą. Dopiero za drugim razem, na tej ulicy w Moskwie, szpetna pogoda, leje jak cholera, wichura taka, bo to listopad, a ja poczułem: „O jak pięknie, kurcze”. Coś czuję, że jestem w dobrym miejscu, we właściwym miejscu i chyba właściwym człowiekiem, który tu powinien być.
Te rosyjskie książki były wynikiem Pana samotnych podróży do Rosji, dość zresztą ekstremalnych. Co Panu daje taka samotna podróż?
Jasność umysłu. Nic mnie nie dekoncentruje, nic mi nie przeszkadza. Nauczyłem się robić zdjęcia, tylko po to, żeby fotografów ze sobą nie ciągnąć. Z nikim nie rozmawiam po polsku, a tydzień czasu trwa to, by zacząć myśleć po rosyjsku. Gdybym miał współpracownika, było by trudniej. To było by do kitu. Najważniejsze w pracy reportera jest spotkanie z drugim człowiekiem. Chyba nie muszę rozwijać tematu, że widać różnicę pomiędzy rozmową jeden na jeden, a rozmową w trzy osoby. To jest zupełnie coś innego. Jak mam z człowieka „wypruć flaki”, to samemu jest mi to łatwiej zrobić. Kiedy nikt inny się temu nie przygląda. A ja muszę dostać się do najczarniejszego zakątka duszy, zejść na samo dno. Tam są dla mnie najciekawsze, najważniejsze rzeczy. Dwie osoby porozumiewają się najlepiej. Wtedy człowiekowi otwiera się dusza, kiedy już to coś, zaczyna między nimi być. Ta chemia. Nigdy nikogo nie zaprosiłem na wywiad. Przeprowadziłem ich już kilkanaście, a może kilkadziesiąt. Nigdy jednak nie proszę o wywiad, ale o to, byśmy porozmawiali, a może pogadali. Porozmawiać to znaczy, że płynie w obydwie strony. Płynie od mojego bohatera do mnie, to, czego ja potrzebuję. To ja z niego wysysam te soki. Ale nie każdy jest taki łatwy, nie z każdym szybko to pójdzie. Przed dwadzieścia parę lat mojej pracy wypracowałem sobie określony model pracy. Przede wszystkim, by mieć zawsze nieskończenie dużo czasu na rozmowę. Ja nigdy nie mogę się spieszyć.
„Długi film o miłości. Podróż na Broad Peak”. Ale Pan namieszał tą książką. Nie przypominam sobie w ciągu ostatnich lat książki, która wywołała tyle sporów, awantur, kłótni. Czy ta aura awantury to dla Pana powód do satysfakcji, że udało się włożyć kij w mrowisko czy bardziej powód do smutku czy porażki?
Chyba muszę Pana rozczarować. Bo to, o co Pan pyta, to wie Pan chyba dwadzieścia dziewięć razy lepiej ode mnie. Bo ja w tym nie uczestniczyłem, zwyczajnie o tym nie wiem. Nikt do mnie nie przychodził i mi o tym nie opowiadał. Wiem, że coś takiego było. Dowiaduję się podczas spotkań autorskich, takich jak to, że coś takiego się działo. Nie czytam i nigdy nie czytałem komentarzy dla zdrowia psychicznego. Nic mnie obchodzi to, co wypisują ludzie, którzy się nie podpisują pod swoim tekstem. Taki człowiek nie odpowiada za to, co pisze. Może napisać totalnie wszystko. Ja każde słowo, które napisałem, podpisałem swoim imieniem i nazwiskiem i miejscem pracy. Nie chcę w tym uczestniczyć i nie czytam tego ścieku. Dostałem oficjalne zarzuty od chłopaków w „Tygodniku Powszechnym”, więc musiałem odpowiedzieć. Odpowiedziałem, pokajałem się. Popełniłem błąd. Całe życie jest utkane błędami, które popełniam i będę je popełniać do śmierci. Ponieważ pracuję emocjami, więc jeśli coś mnie nie przypali, nie przygrzeje, nie zagotuje, to ja się nie biorę do tego tematu. Każdy temat musi mnie porwać, osobiście dotknąć. Bez te go nie jestem w stanie pracować. Coś mnie musi chwycić za gardło.
Dlaczego Pan pojechał na Broad Peak?
Reporter bierze rzeczywistość taką jaką jest. Gdyby się to wszystko miało powtórzyć raz jeszcze, to i tak bym poszedł. To jest po prostu fenomenalny temat! Niezwykły! Nikt tego wcześniej nie robił. Jeśli można pisać o czymś, czego nikt wcześniej na całym świecie nie pisał, to powinna tam być armia dziennikarzy u góry. Tutaj się
szykowało coś takiego i wyjątkowe było to, że to nie była zwykła wyprawa himalaistów, ale wyprawa, która polegała na tym, że jechaliśmy pochować dwóch ludzi z rodzinami tych, którzy zginęli. Matka i ojciec, niedoszła żona, brat drugiego zmarłego. To jest taki temat, kiedy błagasz, żeby cię wzięli. W ręce wchodzi brylant. Wiedziałem, że tym razem nie pojadę sam, ale będzie siedem innych osób. Więc wiedziałem, że będę opisywał siedem osób. Zdawałem sobie sprawę, że wszystko będzie niezwykłe, że każdy posiłek będzie opowieścią. Z moimi bohaterami spotkaliśmy się po raz pierwszy, zanim wyruszyliśmy. Pierwsze rozmowy odbyliśmy przed kamerami, bo miałem taki pomysł, żeby zrobić film. Ale on nie powstanie, bo moim bohaterom ta książka się nie podobała.
Czy to wystarczająca przeszkoda, by film nie powstał? Mówił Pan, że boi się tej świadomości, że może zranić rodziców Tomka Kowalskiego i jego narzeczoną. Jak to spotkanie wypadło i czy oni poczuli się zranieni?
Tak jak powiedziałem, moja książka im się nie spodobała i najbliżsi nie chcą, by film powstał. I oczywiście, on nie powstanie. Najbardziej dotyka mnie nie ten szum, o którym tu mowa, ale to, że ta książka im się nie spodobała. Reporterzy są trochę podobni do himalaistów, w tym sensie, że zamierzają osiągnąć zamierzony cel. Wydanie książki to wielkie szczęście, ulga, że już jest. Wreszcie to z ciebie wychodzi, jest wieczór autorski , niezwykłe, wspaniałe uczucie pewnego zamknięcia, spełnienia, chwila euforii, nie szczególnie zresztą długa. Tego wszystkiego nie miałem przy tej książce. Bardzo mi to doskwiera, że bliskim Tomka książka się nie spodobała. Mam takie poczucie, że przysporzyłem im cierpienia i to mnie dręczy. Wiedziałem od początku, że prawdopodobnie tak będzie. Już podczas pierwszego spotkania. Sprawa jest oczywista. Polega na tym, że każdy wie, co o sobie myśli i niekoniecznie może sobie życzyć, by ktoś inny, z świata zewnętrznego przedstawił to inaczej. Oni po prostu chcieli, żebym ja to inaczej wszystko opisał. Ale niestety, to jedyna rzecz, której nie mogę zrobić dla swoich bohaterów, czyli napisać tak, jak oni sobie życzą. To jest moja książka i ja jestem na niej podpisany. Jeśli ktoś kupuje tę książkę, to wie, że będzie to książka widziana oczami jego autora. Nie ma reportażu obiektywnego. Gdyby ze mną pojechał drugi reporter i byśmy byli skuci tymi samymi kajdankami, spali w jednym na miocie i nawet na chwilę się nie rozstawali, a on byłby świadkiem tych samych rozmów, to napisałby zupełnie inną książkę. To zawsze rzeczywistość widziana oczyma innego człowieka, przerobiona przez głowę i zmysły innego człowieka. To przekład z rzeczywistości i każdy może mieć swój prze kład. Jeśli jednak pisze się o dziecku, które zginęło… Nie mogłem jednak napisać tego inaczej.
Kiedy Pan myśli o tamtym czasie, to jakie obrazy przychodzą Panu do głowy?
Stary jestem. Bardzo dużo w swoim życiu widziałem i przeżyłem. I wiem, co jest najgorsze na świecie. Najgorszy widok na świecie, najgorsza rzecz, jaka może się człowiekowi w życiu przydarzyć, to są osieroceni rodzice. To bez porównywania gorsze niż osierocone dzieci, które kiedyś dorosną, zapomną, będą mieć własne dzieci i mogą
być szczęśliwe. Osierocony rodzic nigdy nie będzie szczęśliwy. Rozumiecie Państwo słowo: nigdy? Już nigdy rano nie będziesz szczęśliwy, kiedy się obudzisz, za nim spuścisz nogi z łóżka. Straszne. Straszne jest patrzenie na takich ludzi, a ja z takimi rodzicami pojechałem na półtora miesiąca w góry.
Czego Pan żałuje?
Jest kilka rzeczy. To, że udzieliłem wywiadu w „Tygodniku Powszechnym” przed wyprawą. Nie czuję jednak, żebym popełnił jakiś grzech śmiertelny.
Czy próbował Pan sobie odpowiedzieć na pytanie, co nie zadziałało?
Na własne potrzeby musiałem sobie odpowiedzieć: co nie zadziałało, co się nie udało, dlaczego zginęli, kto nawalił, jeśli ktoś nawalił, czy to tylko po prostu los, natura. Nie udzielam jednak moim czytelnikom odpowiedzi wprost. Jestem pełen różnych wątpliwości. Starałem się najlepiej, jak potrafię, odtworzyć przebieg wypadków, rozmawiać ze świadkami, bohaterami. Pierwszy raz zastosowałem tzw. prawdę zmyśloną. To jest ta sytuacja, którą opisałem na szczycie Broad Peak, kiedy dwaj chłopcy już zeszli na dół, a na szczycie został Tomek Kowalski i Maciej Berbeka i ze sobą rozmawiają. Państwo wiecie, że nikt nie był świadkiem tej rozmowy. Jest ona wymyślona w ten sposób, że wymyśla to człowiek, który korzysta ze swojej najlepszej wiedzy o sytuacji, o tych ludziach, realiach i próbuje to zrobić najlepiej, jak potrafi. Niektórzy może powiedzą, że to pycha, wymyślać, co mówią ludzie, którzy nie żyją. Dramatyzm tej sytuacji był nieprawdopodobny. Jeden z nich wiedział, że chyba nie żyją. Jestem niemal pewny, że Maciek wiedział. Słuchałem tych nagrań. Maciek się zgłosił ze szczytu i mówi: „Jesteśmy na szczycie”. Ale w jego głosie rozpacz było słychać, krzty triumfu nie było. On wiedział, że jest na szczycie, ale nie zejdzie, bo nie ma szans. Mądry, stary człowiek. Chłopaczyna nie wiedział. Dlatego wymyśliłem, że Maciek tam krzyczy na Tomka. Na chłopaczka.
Czy chciałby Pan wrócić w Himalaje, wyrównać jakieś rachunki?
Nie, nie mam takich planów. Nie mam żadnych porachunków. Ten temat już się wyczerpał. Dla mnie to rozdział zamknięty.
Spisała: Sylwia Kosman