Spotkanie z jerzym Ilgiem w MBP
Jerzy Illg, redaktor, wydawca, krytyk literacki i redaktor naczelny wydawnictwa „Znak”, był 18 grudnia gościem Miejskiej Biblioteki Publicznej w Sosnowca.
Przez prawie 10 lat pracował na Uniwersytecie Śląskim, ale został wyrzucony z uczelni w okresie stanu wojennego z powodów politycznych. Wtedy jego życie obróciło się o 180 stopni. Przeprowadził i opublikował w polskich i zagranicznych pismach, m.in. w „Res Publica”, „Tygodniku Powszechnym”, „Lettres Internationales”, „Corriere della Sera” szereg wywiadów. Rozmawiał m.in. z Wisławą Szymborską, Czesławem Miłoszem, Josifem Brodskim, Kazimierzem Kutzem, Andriejem Tarkowskim czy Zofią Hertz. Uczestniczył także w uroczystościach noblowskich w Sztokholmie, kiedy nagrodę odbierali Brodski – 1987, Heaney – 1995, Szymborska – 1996, towarzysząc tym laureatom. Spotkanie poprowadził profesor Aleksander Nawarecki, historyk i teoretyk literatury.
Byłem w strasznym strachu, kiedy otrzymałem propozycję, by poprowadzić z Tobą spotkanie, bo Ty nie dopuszczasz nikogo do głosu. Jednak zgodziłem się pod jednym warunkiem. Że Ty będziesz w tej czerwonej marynarce… Nie wiedziałem, dlaczego tak ważna jest ta marynarka.
W Krakowie bawimy się na różne sposoby i kiedyś w „Nowej Prowincji” odbył się w kawiarni państwa Turnau wieczór epitafium, gdzie zebrani przyjaciele czytali epitafia osób siedzących na sali, którzy umierali ze śmiechu. Część, oczywiście przeżyła. Na przykład od Bronka Maja dla mnie: „Tu redaktor Illg spoczywa, nie pomogła lewatywa, nie pomogły lekarstw wory, profesory i doktory i sam Szczeklik nie pomoże. Mocy, moru nic nie zmoże. Lecz choć z miesiąc już tu leży, wciąż w farmacji moc Illg wierzy. Słychać z grobu okrzyk taki: Andrzeju! Coś na robaki”. Z kolei Grześ Turnau o Wisławie Szymborskiej, która się doskonale bawiła, słuchając tego. „Tu leży W.S., pogrzebik bez łez. Jak podało radio Zet, na grobie jest tylko pet. Według Wyborczej gazety dwa pety”. Potem zbieraliśmy pamiątkowe dedykacje. W takiej książeczce Wisława własną rączką napisała mi coś takiego: „Tutaj Illg leży, ogołocony. Diabli mu wzięli kubrak czerwony”. I jak zginęła moja marynarka, powiedziałem jej, że tak poetom nie wolno żartować, bo ich słowa mają moc sprawczą. Więc ona się poczuwała do winy. W końcu powiedziała, żeby się zrehabilitować: „Ja ci funduję taką marynarkę. Ale nic mnie nie obchodzi krawiec, materiał, to masz sobie załatwić ,a aj to tylko uiszczę”. I faktycznie uiściła. I to jest teraz prezent od niej. Mam tylko taką wątpliwość, co do jej dalszej kariery, bo ostatnio widziałem w takiej telewizji Żyrinowskiego i sobie pomyślałem, że to nie jest zbyt bezpieczne towarzystwo.
I widzicie Państwo, nie wiadomo, jak rozmawiać i na dodatek, jak się ubrać. Boję się, że jak oddam Ci głos, to będzie koniec świata i nawet Żyrinowski przyjdzie posłuchać… Pierwsze pytanie mam podstępne. Chciałem Cię zapytać interesowanie, jak z kim przeprowadzasz wywiad, to czy masz jakiś sposób na przeprowadzenie wywiadu?
Mogę opowiedzieć o sposobie, jaki musiałem zastosować, by doprowadzić do powstania tej książki, rozmowy z Andrzejem Szczeklikiem, który bardzo się przed tym bronił, bo jest osobą bardzo skromną, ale znającą swoją wartość. Pamiętam, że używałem takich argumentów, jak: „Andrzeju jesteś taką niesamowitą postacią, masz tyle pacjentów, przyjaciół, czytelników swoich książek, dla których kompletną tajemnicą jest skąd taki ktoś się bierze, co go uformowało, jaki dom, jakie lektury i mistrzowie i byłoby wspaniale, gdybyś się zgodził o tym opowiedzieć”. Długi się bronił. Spędziliśmy dwa weekendy w jego domu w Kościelisku i tam zadziałały takie środki rozkurczowe, podawane w określonych dawkach, co umożliwiło powstanie tych rozmów. Pozostały one jednak niedokończone, bo Andrzej zrobił nam paskudny dowcip i odszedł. To był dość wyjątkowy przypadek. Poprzednie rozmowy toczyły się winnych okolicznościach i miejscach.
Zaczęło się od Josifa Brodzkiego, kiedy udało mi się zakłócić niesłychanie precyzyjny harmonogram pobytu każdego noblisty. To niebywały gorset, a każda minuta jest co do minuty zaplanowana. Każdy z noblistów ma swojego attaché, który prowadzi jego kalendarz spotkań, a mi się udało ten kalendarz zakłócić. Poświęcił mi dużo czasu. Powiedział wiele ważnych rzeczy, że sam się sobie dziwię, swojemu tupetowi czy odwadze, że porwałem się na takie spotkania i projekty, i przedsięwzięcia, jak rozmowy z Brodzkim. Ona się ukazała w roku osiemdziesiątym ósmym w „Tygodniku Powszechnym”, okrojona niemiłosiernie przez cenzurę. Wkurzyłem się, pomyślałem, że nie będzie ostatnie słowo należało do cenzora i zrobiłem taką książeczkę, którą wydałem w drugim obiegu.
W 83. roku straciłeś pracę tu w Sosnowcu, gdzie dziś się znajdujemy, na uczelni, były ruchy w podziemiu, tułałeś się, szukałeś pracy, a potem Cię wysłali do Sztokholmu. To pierwszy wywiad i ze złości ta książka. I tak się zaczęło, posypało… Tych spotkań i ciekawych ludzi w Twoim życiu było wiele…
Był na przykład Richard Luourie. Jego życie mogłoby stanowić scenariusz kilku thillerów. On był studentem Miłosza. Wcześniej był gangsterem i kierowcą szefa mafii w Bostonie. Potem jeździł z nim ściągać haracze. Tego szefa znaleziono potem z 25 kulami.
Richard napisał referat, który Miłosz, nie ujawniając nazwiska, przeczytał na zajęciach. Miłosz powiedział, że to jest dobrze napisane, ale ujawnia typowy dla Amerykanów brak zmysłu poczucia historii. Richard się zawziął, bo bardzo go to upokorzyło i stwierdził, że jak nie ma, to będzie to miał. Został ulubionym studentem Miłosza i z czasem jego współtłumaczem. W końcu przetłumaczył między innymi „Widzenia nad Zatoką w San Francisco” i ponad 40 książek polskich i rosyjskich, między innymi Konwickiego, Barańczaka czy Korczaka. Ta Rosja stała się jego wielką miłością i przeżywał tam niewiarygodne przygody. Jak był w Tbilisi, to sobie uświadomił, że jakieś 100 km dalej znajduje się miejsce, gdzie się Stalin urodził. Pomyślał, że nigdy nie napisałby książki, gdyby nie zobaczył tego widoku, który widział mały Stalin, jak stawał na progu swojej chaty. Zabrano mu paszport, ale zaryzykował. Pojechał do Gori, zobaczył ten „stalinland”, z tych nerwów i emocji, wypił butelkę wina i w poczekalni dworcowej zasnął. Obudziło go takie pukanie w klatkę piersiową. Stał nad nim wysoki funkcjonariusz, który, jak mówił Richard, ładnie mówił po angielsku: „Would you be so kind and follow me?”. Rozpoczęło się potem przesłuchanie, które wyglądało tak: „Mówisz fantastycznie po angielsku, masz kamerę, nie masz dokumentów. Co my mamy pomyśleć, kim jesteś? Jakby ci się coś stało, to my nawet nie wiemy, gdzie ciało odstawić. Dla niego to była najbardziej rockendrollowa noc jego życia. Uzmysłowił sobie, że im wszyscy kłamią. Jedynym rozwiązaniem było powiedzenie prawdy: „Jestem Amerykaninem, przyjechałem i chciałem zobaczyć miejsce, gdzie urodził się Stalin”. Wypuszczono go na drugi dzień. Już pociąg prawie ruszał i widzi, jak biegnie wzdłuż wagonów w jego stronę jeden z funkcjonariuszy, który go przesłuchiwał. Przypomniało mu się, jak Rosjanie lubią nękać psychicznie dysydentów, którzy już weszli do samolotu, kiedy nagle podchodziło do nich dwóch smutnych panów i stwierdzali: „Pan pójdzie z nami”. Wtedy sobie pomyślałem, aha, to jest ten właśnie numer. Ale ten gość podszedł do niego i powiedział mu: „Niech pan się przesiądzie do następnego wagonu, bo tamten jest ogrzewany”.
Ja spotkałem się z Richardem we Florencji, spędziliśmy upojnych pięć dni. Ta rozmowa z Richardem liczyła ponad 70 stron. Poznanie jego to była wielka przygoda.
Czy miałeś jakieś „odjazdowe” okoliczności przeprowadzania wywiadów?
W książce „ Rozmowy” nie ma wywiadu, chyba najważniejszego, jaki mi się w życiu udało przeprowadzić. Mianowice z moim ukochanym reżyserem, Andriejem Tarkowskim. Byłem w Sztokholmie w 85. roku i nagle zobaczyłem, że jest retrospektywa filmów z Tarkowskim. Byłem na tym spotkaniu z reżyserem, które było kompletnym niewypałem. Było widać, że prowadzący kompletnie go nie rozumieją, nie rozumieją jego mistycyzmu, stosunku do świata, zadają mu coraz bardziej głupawe pytania, a on stawał się coraz bardziej poirytowany. Potem zacząłem szukać do niego jakiegoś dojścia. Ale powiedziano mi, że jest obstawiony takim sztabem ochroniarzy, że robi film i nie ma najmniejszych szans. Powiedzcie mu, że jestem z Polski, z Solidarności, przekonywałem. I nagle telefon: „Czy jutro mogę zjawić się w telewizji sztokholmskiej i czy pół godziny panu wystarczy?”. Wtedy się zacząłem zastanawiać, na co ja się w ogóle porywam, że jestem nieprzygotowany na spotkanie z największym reżyserem świata. (…) Rozmawialiśmy i po dwóch godzinach, pojechaliśmy do jego mieszkania i tam rozmawialiśmy kolejne dwie godziny.
Masz jakiś rodzaj niesamowitej energii i intuicji, jako wydawca. Pamiętam, że wydawnictwo „Znak”, choć zasłużone, to jednak kilka lat temu znajdowało się na granicy bankructwa. Teraz ma chyba największe obroty. To Ty zrobiłeś. Jak to się robi?
Muszę cię uspokoić, że obecna pozycja tego wydawnictwa to nie jest moja zasługa. Tajemnica polega na tym, że działa świetny zespół, umiejętnie zarządzany przez specjalistów, o czym ja nie mam wielkiego pojęcia…
My jako studenci żałowaliśmy, że Pana już nie ma na uczelni. Ostrzyliśmy sobie zęby na zajęcia z Panem, a Pan odszedł. Czy pomimo tego wszystkiego, co się stało, nie została jakaś nostalgia i żal za tymi czasami? Bo nasze pokolenie żałowało…
Bardzo miło mi to słyszeć i daje mi to do myślenia. Bardzo często myślę o tym obrocie fortuny i o tym, co się stało w okresie wojennym, kiedy odstrzelono nas kilku z polonistyki. Ja dostałem takie papiery, który były wilczym biletem. Było napisane, że negatywnie wychowuję wychowawczo i stanowię niewłaściwy wzorzec, a władze uczelni nie są w stanie zapewnić właściwej realizacji przez magister Illga zadań specjalistycznej szkoły wyższej. Z tym właściwie w pewnym stopniu mógł się zgodzić, ale nie było to takie wesoło w tamtym czasie. To był kop w czarną dziurę. Myślę często o roli przypadku, zwrotu wydarzeń. Gdyby nie te papiery, to nie miałbym szans na zatrudnienie w „Znaku” i nie trafił do tego środowiska z ulicy. Ktoś dobre słowo za mną szepnął i dostałem pracę. Ci moi prześladowcy wyrządzili mi najwspanialszą przysługę, jaką mogli, bo to jest tak, jakby ktoś przełożył zwrotnicę. Gdyby nie to, nie wydarzyłoby się w moim życiu to, co najważniejsze. Nie poznałbym Miłosza, Szymborskiej, nie byłbym trzy razy na Noblu, nie byłoby moich książek i mnie tutaj. Mam taką podejrzaną teorię metafizyczną, że wszystko człowieka spotyka po coś. Bez zapłacenia pewnej ceny, niemożliwie jest otwarcie innej perspektywy. Właściwie jestem wdzięczny losowi za to, co mnie spotkało. Potoczyło się cudownie, ale też jest jakiś rodzaj żalu, że coś trzeba było zostawić.
Spisała: Sylwia Kosman